UE musi zacząć rozwiązywać problemy polityczne

Rozwiązanie problemu beztroskiego zadłużania państw europejskich jest pilne, ale rozwiązanie problemu „deficytu demokracji” w Unii ważniejsze – przekonuje publicysta „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 30.09.2010 01:57

UE musi zacząć rozwiązywać problemy polityczne

Foto: Fotorzepa

Demokracja liberalna jest najlepsza – kto tak nie uważa, musi się liczyć z wykluczeniem z debaty publicznej. Co jednak zrobić, gdy wiara w demokrację kłóci się z empirycznym doświadczeniem? Ogranicza się ją tak, żeby zachować pozory.

Z jednej strony wszyscy zgadzają się, że o losie państw powinni decydować większością głosów ich obywatele, przy czym im większa ich część obdarzona jest prawem głosu, tym lepiej. Z drugiej, wszyscy się zgadzają, że o losie państw powinni decydować fachowcy. I tu teoria rozmija się z praktyką, bo, jak łatwo zauważyć, wyborcy rzadko wynoszą do władzy fachowców, więcej, częstokroć ich oczekiwania, przed którymi z oczywistych powodów muszą kapitulować wybieralni politycy, są – w dłuższej niż wyborcza perspektywie – po prostu zgubne.

Stąd powszechna pochwała demokracji idzie w całym zachodnim świecie w parze z dążnością do wyjęcia spod władzy polityków najistotniejszych obszarów życia publicznego i przekazania ich w ręce fachowców wybieranych przez innych fachowców. Proces taki praktycznie zakończył się już w odniesieniu do pieniądza – żaden wybieralny polityk nie może już psuć waluty, co w dawnych czasach było prostym sposobem na szybkie zdobycie poklasku wyborców kosztem poważnych kłopotów w dalszej przyszłości.

[srodtytul]Jeszcze więcej władzy dla eurokratów[/srodtytul]

Ostatnie lata przekonały jednak świat zachodni, że odebranie rządom władzy nad pieniądzem nie wystarczy; wciąż mogą one zdestabilizować światowe finanse, prowadząc nieodpowiedzialną politykę czy to przez zadłużanie się, które stało się zmorą państw europejskich, czy też poprzez niekontrolowane kreowanie quasi-pieniądza rządowymi gwarancjami dla kredytów, co doprowadziło do kryzysu w USA.

Zwłaszcza Europa po dramatycznym obnażeniu „kreatywnej księgowości” rządu greckiego przystąpić musiała do dalszego ograniczania demokracji – ratowania przed nią finansów publicznych jako takich. Taka jest geneza propozycji unijnej reformy zarządzania gospodarczego, o której niedawno poinformowała Komisja Europejska, przewidującej skuteczniejsze niż dotąd sankcje dla państw rozdymających deficyty finansów publicznych.

Propozycje te nie skupiły na sobie głównej uwagi opinii publicznej, choć dotyczą decyzji perspektywicznie najważniejszej i brzemiennej w skutki. Przede wszystkim, oczywiście, analizowane są skutki planowanej reformy dla europejskiej gospodarki – tę sferę pozwolę sobie tutaj pozostawić fachowcom. Ważniejsze i bardziej dalekosiężne wydają mi się prawdopodobne skutki polityczne.

Na gruncie fachowym wszystko wydaje się bowiem oczywiste – zdyscyplinowanie państw strefy euro, a w dalszej perspektywie wszystkich państw członkowskich jest konieczne, aby nie dopuścić do kolejnych kryzysów w typie krachu greckich finansów publicznych; słowa Janusza Lewandowskiego, że lepiej zapobiegać pożarom, niż je gasić, brzmią przekonująco. Sprawy jednak przestają być tak oczywiste, jeśli sobie uświadomimy, że Komisja Europejska nie ma demokratycznej legitymacji do reprezentowania milionów Europejczyków. Oto więc widzimy, jak po cichu istotny atrybut suwerenności państw przenoszony jest na gremium pochodzące z samokooptacji w obrębie swoistej kasty eurokracji, którą wytworzyły dotychczasowe procesy integracyjne.

[srodtytul]Prawie jak Cezar[/srodtytul]

Sam proces faktycznego dekonstruowania demokracji bez otwartego odrzucania obowiązującej wiary w nią nie jest w historii pozbawiony precedensu. Przykładem narzucającym się jest oczywiście Oktawian August Cezar, który, godząc konieczność z przyzwyczajeniem swych poddanych, zbudował monarchię zachowującą wszystkie pozory republiki – i to tak skutecznie, że jeszcze przez kilka pokoleń dumni ze swej republiki Rzymianie nie zauważali, że już od dawna jej nie mają.

Ten przykład historyczny pod pewnymi względami pasuje do sytuacji współczesnej Europy, albowiem – jak zgadza się większość historyków – przyczyną faktycznego zarzucenia przez Rzym republikańskich zasad nie były prywatne ambicje wodzów i polityków (choć, oczywiście, nie brakowało ich), ale konieczność zapanowania nad rozrośniętym ponad miarę imperium. Skuteczność republiki w ogarnianiu coraz to nowych ziem nie była poprzedzona dalekosiężnym zamysłem, jakąkolwiek analizą potrzeb czy możliwości powstającego imperium. Szereg kryzysów pokazał, że demokratyczne mechanizmy władzy, które doskonale sprawdzały się w państwie niewielkim, zawodzą, gdy trzeba myślenia na większą skalę i w dłuższych perspektywach. Alternatywą dla obalenia demokracji był więc chaos.

Są jednak i znaczące różnice. Cesarstwo rzymskie było klasycznym imperium mającym dość oczywiste cele i zasady. O jednoczonej Europie można powiedzieć na pewno, że takowym nie jest. Problem w tym, że nikt nie jest w stanie powiedzieć na pewno, czym ona jest i, przede wszystkim, czym będzie w następnych dziesięcioleciach. Wiadomo tylko tyle, że budowana jest od kilkudziesięciu lat chaotycznie, bez powszechnie akceptowanego planu i jasnego wyobrażenia, co właściwie jest budowane.

Zaczęło się od Wspólnoty Węgla i Stali, która miała zapobiec wybuchowi kolejnej wojny, potem pojawiła się idea wspólnej strefy gospodarczej umożliwiającej utrzymanie się w światowej konkurencji z Ameryką Północną i Azją Wschodnią, później idea superpaństwa, realizującego konkurencyjną wobec tych dwóch modeli cywilizacyjnych utopię społeczeństwa dobrobytu, w ślad za tym przyszła myśl o wytopieniu w tyglu integracji nowego, „europejskiego” człowieka i europejskiego narodu; gdzieś po drodze wplątała się w to jeszcze chęć wyrównania przez wspólnotowe struktury szans poszczególnych państw i reintegrowania części kontynentu odciętej na pół wieku żelazną kurtyną.

Jednak ostatnio integracyjny zapał wypalił się, czego dobitnym znakiem jest niewprowadzenie w życie postanowień traktatu lizbońskiego – wybór na stanowiska, które miały stworzyć wspólne przywództwo, bezsilnych urzędników z dalekiego szeregu oznaczał de facto odłożenie stworzonych tym traktatem możliwości „jeśli nie na stronę, to na czas”.

[srodtytul]Pancerz na imperializmy?[/srodtytul]

Natura jednak próżni nie znosi i skoro wspólnotowe mechanizmy są po kolei uruchamiane i puszczane w ruch, to ktoś się nimi posługiwać musi. Jeśli zabraknie politycznej woli i pomysłu na stworzenie wspólnego ośrodka zdolnego w sposób harmonijny wypracowywać, mówiąc najogólniej, europejską strategię, to istniejące wspólnotowe mechanizmy będą się musiały wyrodzić.

Albo staną się sposobem uprawiania egoistycznej polityki przez wyobcowaną w swoich krajach eurokrację, kontestowaną mniej lub bardziej otwarcie przez rządy narodowe – i to byłoby mniejsze zło – albo wrócimy do tradycyjnego „koncertu mocarstw” i ład europejski rodzić się będzie poprzez ustalenia kilku głównych stolic, które pozostali będą zmuszeni przyjmować do wiadomości. A wtedy wszystkie pracowicie tworzone instytucje, które w założeniu posłużyć miały położeniu kresu wewnątrzeuropejskiej rywalizacji, stać się mogą potężnym narzędziem wykorzystywanym przez mocarstwa do ugruntowywania dominacji nad mniejszymi państwami i wymuszaniu na nich swoich egoistycznych interesów.

Sądzę, że taki model Wspólnoty Europejskiej będącej swoistym egzoszkieletem dla narodowych imperializmów jest najgorszym, co może się stać ze wznoszoną od dziesięcioleci budowlą.

W chwili obecnej obserwujemy, jak sytuacja rozwija się właśnie w tym najbardziej niepożądanym kierunku. Nie jest oczywiście przesądzone, że europejska polityka znowu wróci w koleiny kongresu wiedeńskiego, niemniej klimat zniechęcenia do integracji, przekonanie, że oznacza ona „dokładanie” przez bogate kraje do biedniejszych i nacisk na bardziej egoistyczną, mocarstwową politykę, dawno już nie był w głównych krajach Unii tak silny. I nie widać niestety politycznego projektu, który mógłby się mu przeciwstawić.

A dopóki takiego projektu nie ma, oddanie, de facto, w ręce Komisji Europejskiej kolejnej ważnej kompetencji państw narodowych może mieć złe skutki. Wbrew pozorom, które zdają się wskazywać, że nowe, ostrzejsze reguły są na rękę właśnie słabym graczom – bo pamiętajmy, że z dotychczasowej słabości korzystały dotąd, łamiąc bezkarnie zasady spójności, głównie Niemcy i Francja. To jednak korzyść krótkoterminowa.

[srodtytul]Deficyt demokracji[/srodtytul]

Długoterminowo narzucenie krajom Unii dyktatu finansowego grupy oderwanych od obywateli fachowców, bez mechanizmu demokratycznej kontroli nad nimi, oznaczać będzie uruchomienie procesów, które doprowadziły do rozpadu Jugosławii. Warto, żeby Europa studiowała dziś ten przykład i zadawała sobie pytanie, dlaczego ten eksperyment dał tak fatalne skutki, podczas gdy na przykład w Szwajcarii modelowo udało się trwałe połączenie w imię wspólnych interesów narodów mówiących różnymi językami.

Nietrudno zauważyć fatalność, która powtarza się wszędzie tam, gdzie odmienne obszary usiłuje się integrować metodami odgórnymi, socjalistycznymi. Zawsze wywołuje to narastające przekonanie każdego z podmiotów, że to on właśnie dokłada do innych i jego kosztem cała integracja się odbywa, a to prowadzi do ostrych napięć.

Aby w ogóle móc mówić o zasadniczym problemie Unii Europejskiej, stworzono politycznie poprawne określenie „deficyt demokracji”. Jakkolwiek problem ten nazwiemy – on istnieje. A włożenie systemu kontroli budżetowej w ręce Komisji Europejskiej w takiej strukturze Unii, jaka obecnie istnieje, tylko go pogłębi. Mówiąc potocznie, jest to pewny sposób na wyhodowanie np. w Niemcach przekonania, że utrzymują leni z całej Europy, a w reszcie Europy, zwłaszcza tej najboleśniej pamiętającej wojnę, że Niemcy okradają ją z zasiłków i emerytur.

Rozwiązanie problemu beztroskiego zadłużania państw europejskich jest pilne, ale rozwiązanie problemu „deficytu demokracji” jest ważniejsze. Wymaga to odważnej, szeroko zakrojonej reformy Wspólnoty. Na razie Europa idzie po linii mniejszego oporu. A to zawsze linia wiodąca donikąd.

Demokracja liberalna jest najlepsza – kto tak nie uważa, musi się liczyć z wykluczeniem z debaty publicznej. Co jednak zrobić, gdy wiara w demokrację kłóci się z empirycznym doświadczeniem? Ogranicza się ją tak, żeby zachować pozory.

Z jednej strony wszyscy zgadzają się, że o losie państw powinni decydować większością głosów ich obywatele, przy czym im większa ich część obdarzona jest prawem głosu, tym lepiej. Z drugiej, wszyscy się zgadzają, że o losie państw powinni decydować fachowcy. I tu teoria rozmija się z praktyką, bo, jak łatwo zauważyć, wyborcy rzadko wynoszą do władzy fachowców, więcej, częstokroć ich oczekiwania, przed którymi z oczywistych powodów muszą kapitulować wybieralni politycy, są – w dłuższej niż wyborcza perspektywie – po prostu zgubne.

Pozostało 92% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?