Wybory samorządowe i reformy PO

Władza nie jest dana raz na zawsze. Jednak rząd Tuska daje dziś Polakom coś, co jest bardzo ważne w niepewnym świecie: poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa – pisze publicysta

Aktualizacja: 20.12.2010 08:03 Publikacja: 20.12.2010 00:36

Wybory samorządowe i reformy PO

Foto: Fotorzepa, AW Andrzej Wiktor

Filozofowie rozmaicie tylko interpretowali świat, a przecież idzie o to, by go zmienić. Cóż to stwierdzenie Marksa ma wspólnego z polską polityką? Otóż oddaje ono styl opisywania polityki. Publicystom znudziło się już opisywanie świata. Zabraliby się ochoczo za jego zmienianie. Tyle że nie mają skutecznych narzędzi. By zmieniać świat, trzeba mieć władzę. By w demokracji mieć władzę, należy przekonać do siebie większość, a później wygrać wybory. Ignorowanie tego sprawia, iż opisywanie świata zamienia się w naprawianie go piórem. A to nie służy rozumieniu.

[srodtytul]Zwycięzca, czyli przegrany[/srodtytul]

Platforma wygrała wybory samorządowe. Rządzi, wespół z PSL-owskim koalicjantem we wszystkich sejmikach wojewódzkich – także tych, które do tej pory, jak Podkarpacie, postrzegano jako bastion PiS. To jednak nie przeszkadza głosić sporej części politologom, że PO w zasadzie te wybory przegrała, a zwycięzcą jest de facto PiS. O sukcesie PO można by mówić chyba dopiero wtedy, gdyby zdobyła 70 proc. poparcia, a PiS 10 proc.

Jeśli partia rządząca nie powala swoich przeciwników na deski pierwszym ciosem, i to prosto między oczy, to każde jej zwycięstwo uznaje się za porażkę. Komentatorzy prześcigają się więc w metaforach mających anonsować kres Platformy: „PO dostała od wyborców żółtą kartkę”, „wyborcy są już znużeni rządami Donalda Tuska”. Hegemonia partii rządzącej rychło zawali się niczym domek z kart.

Tymczasem rzecz wygląda tak: już piąty raz z rzędu wyborcy zaufali PO. To fenomen, który w historii III RP nie miał miejsca. PO poprawiła wynik w porównaniu z poprzednimi wyborami: cztery lata temu w wyborach samorządowych otrzymała 27 proc., dziś prawie 31 proc. O sile partii świadczy też jej zdolność koalicyjna. Platforma, w odróżnieniu od największej partii opozycyjnej, nie ma z tym problemu.

I rzecz kluczowa: mimo rządzenia, które przecież zużywa, Platforma utrzymuje wysokie poparcie. To kapitał społeczny, który można albo zaprzepaścić, albo pomnożyć. Mówienie jednak, że PO przegrała ostatnie wybory, mija się z faktami. Nic nie mówi o rzeczywistości politycznej, za to wszystko o autorach komentarzy.

[srodtytul]Papierowi reformatorzy[/srodtytul]

Kolejna sprawa zdradzająca owczy pęd interpretatorów sprowadza się do powtarzania tezy, iż rząd nic nie robi (np. Piotr Zaremba, „Traktat o nicnierobieniu, „Rz”, 29.11.10; Wojciech Maziarski, „Schyłek wszechmocy Platformy”, „Newsweek” nr 49/10). Skąd tak krytyczna ocena ekipy, która przecież przeprowadziła skutecznie kraj przez globalny kryzys finansowy, systematycznie buduje nasz prestiż na arenie międzynarodowej, buduje Orliki, drogi, przedszkola, przebudowuje dworce?

Dlaczego ignoruje się fakt, że obecna ekipa rozdzieliła, co nie udawało się przez 20 lat, funkcję ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego, konsekwentnie prowadzi politykę podnoszenia płac nauczycieli i lekarzy (głównie stażyści), a ostatnio wprowadziła kary dla urzędników za błędne decyzje, obcięła subwencję partii o połowę i przeforsowała tzw. ustawę parytetową?

W Polsce o reformach wciąż myśli się jak o wielkich przełomach, które z dnia na dzień mają zmienić kraj o 180 stopni. Takich, jakie mieliśmy na początku lat 90., gdy Leszek Balcerowicz wprowadzał zasady wolnego rynku, gdy Jan Krzysztof Bielecki przeprowadzał prywatyzację, gdy Jerzy Buzek wcielał w życie reformę emerytalną i administracyjną, gdy przystępowaliśmy do NATO, a później do Unii Europejskiej... To były prawdziwe reformy, twierdzą „papierowi reformatorzy”, gdyż reformą nie można nazwać przecież budowy orlików czy przedszkoli.

Dla „papierowych reformatorów” jest rozczarowujące, że co kilka lat nie wywracamy już państwa do góry nogami. Kiedy PiS chciał to robić, budując IV RP, pożegnał się z władzą. Polska to stabilne państwo liberalnej demokracji, w którym istota słowa reforma polega dziś na tym, że zbudujemy szybkie drogi, zreformujemy kolej, że zbudujemy przedszkola i żłobki dla naszych dzieci, że położymy prosto chodnik na naszym osiedlu...

To też są reformy, bez których nie jest możliwa poprawa komfortu naszego życia. Polska, uciekając się do budowlanej metafory, jest na podobieństwo dużego i stabilnego domu, który teraz musimy dobrze urządzić – dziś przebudować kuchnię, jutro łazienkę. Rozumie to każdy, kto taki remont swojego domu czy mieszkania przeprowadzał.

[srodtytul]Dziennikarze jak rolnicy?[/srodtytul]

Jednak krytycy zakrzykną: odłogiem leży reforma finansów publicznych, KRUS, służb mundurowych... Powstało nawet liczne grono ekonomistów, którzy doskonale wiedzą, jak należy reformować, by kraj mlekiem i miodem opływał. Na razie reformują tylko na papierze, wiedząc, że ten wszystko przyjmie. Krzysztof Rybiński pisze więc, że dług publiczny za rządów Tuska zwiększa się w tempie porównywalnym do dynamiki jego narastania za Gierka. Gdyby Rybińskiemu dać władzę, zmniejszyłby dług od ręki. Problem, że rady tzw. ekspertów sprowadzają się najczęściej do zasady prostej jak cep: „ciąć wydatki, ciąć aż do kości”. Jakość reformy ma być liczona ilością ludzi tracących pracę i bezpieczeństwo życiowe – im więcej ludzi zostanie zwolnionych, tym reformy były głębsze.

Brawo: inwestorzy i rynki będą zachwycone. Tyle że nie trzeba być ekonomistą, by ogłaszać tak „nowatorskie” rozwiązania. Reformy, których sens sprowadza się jedynie do cięć, bez uwzględnienia tego, co stanie się z ludźmi, którzy w ich konsekwencji „lądują na bruku”, potrafi przeprowadzić nawet dziecko.

Szybka modernizacja jest spowalniana, gdyż mamy system kartelowy. Każdy chce szybkich reform pod warunkiem jednak, że nie dotkną one jego grupy interesu. Istnieje pokaźna „partia publicystów” nawołująca do likwidacji KRUS. I słusznie.

Kiedy jednak premier Tusk zasugerował, że w imię solidarności społecznej należałoby obciąć także przywileje podatkowe, z których korzystają dziennikarze, natychmiast zapanowała jednomyślność ponad podziałami, że to skandal. „Rolnikom zabieramy, dziennikarzom nie”. Jak widać, zapał reformatorski zależy od tego, czy reformy uderzą w „mój kartel”.

Podobnie zachowali się suto opłacani doradcy banków, których zaprasza się przed kamery jako tzw. niezależnych ekspertów ekonomicznych. Kiedy pojawiała się propozycja nałożenia na banki podatku, na co w dobie kryzysu zdecydowały się Wielka Brytania czy Węgry – podniosło się oburzenie. Jeśli rząd nałoży podatek, mówiono, banki podniosą ceny swoich usług. W konsekwencji zapłacą klienci, czyli my wszyscy.

Dajmy się ponieść wyobraźni i załóżmy, że rząd likwiduje wszelkie obciążenia nałożone na banki. Czy dzień po tej decyzji zmniejszają one koszty obsługi naszych kont osobistych? Tak, dobrze myślicie: „marzenie ściętej głowy”.

[srodtytul]Akceptacja dla zmian[/srodtytul]

„Papierowi reformatorzy” nie rozumieją, że – o ile nie pojawia się na horyzoncie jakiś kataklizm – istota rządzenia w liberalnej demokracji nie może się sprowadzać do reformowania dla samego reformowania. Reformy mają sens o tyle, o ile mają choćby minimalną akceptację społeczną. Zauważmy: po decyzji Trybunału Konstytucyjnego w sprawie KRUS, który jasno stwierdził, że obecny system jest niesprawiedliwy, nie ma już odwrotu od reformy.

Nie twierdzę, że zadanie TK polega na wymuszaniu reform. Ale jego wyroki mogą pomóc w ich społecznej akceptacji. Po drugie: dziś istnieje też przyzwolenie społeczne na obcięcie przywilejów mundurowym, co zrozumieli nawet oni sami, wychodząc z propozycją zmian. Reformy skuteczne są wtedy, gdy duża część obywateli rozumie, iż leżą one zarówno w interesie ich samych, jak i całego społeczeństwa. Nawet, jeśli są bolesne.

[srodtytul]Miejsce na trzecią siłę[/srodtytul]

I rzecz ostatnia: z jednej wylewa się morze atramentu, by nas przekonać, że polska scena polityczna jest zabetonowana, że skazani jesteśmy na jałowy spór między PO a PiS. Z drugiej ci sami komentatorzy piszą, że wyniki wyborów samorządowych dowodzą, iż jest miejsce na nową siłę polityczną. I że duopol PO-PiS się kończy. Gołym okiem widać, iż nic w tej analizie nie trzyma się kupy. Albo scena polityczna jest zabetonowana, i wtedy nie ma miejsca na nową siłę polityczną, albo jest płynna – i wtedy jest miejsce na nową partię.

Skąd ta niekonsekwencja? Analityczny rozum podpowiada, iż ani PJN Joanny Kluzik-Rostkowskiej, ani Ruch Poparcia Palikota nie stanowią realnej alternatywy dla już działających partii. I nie chodzi tylko o pieniądze dla partii, ale też o polityczną ofertę: Ruch Poparcia jest partią jednej sprawy, czyli walki z Kościołem. PJN oscyluje między etyką PiS a estetyką PO. Pytanie: po co komu taka polityczna imitacja? Zarazem duża część komentatorów tak bardzo chciałaby dożyć chwili, w której hegemonia PO zostaje złamana, iż zdrowy rozsądek zastępowany jest pobożnymi życzeniami.

Władza nie jest dana raz na zawsze. To jasne. Jednak rząd Donalda Tuska daje dziś Polakom coś, co w świecie, który charakteryzuje niepewność, jest ważne: poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa. Polacy zdali sobie chyba też sprawę, iż zmiana ekipy rządzącej co cztery lata – jeśli nie ma ku temu ważnych racji – przestaje się opłacać. Zmiany rządów nie są gwarancją modernizacji. Przeciwnie, pogłębiają chaos w państwie. To jednak z racji, dlaczego PO wygrała ponownie wybory samorządowe. I dlaczego ma szanse wygrać przyszłoroczne wybory parlamentarne.

Polacy zdają się myśleć tak: „nigdy jeszcze w historii III RP żadna partia nie miała okazji rządzić przez dwie kadencje. Być może nadszedł czas, aby wypróbować taki eksperyment”. Tym bardziej że nie ma dziś ważkich racji, poza „filozofami”, którzy zamiast opisywać świat, chcieliby go zmieniać, choć nie mają po temu narzędzi, aby odbierać PO szansę na dokończenie „małej modernizacji”.

[i]Jarosław Makowski jest filozofem, teologiem i publicystą, wykładowcą w Wyższej Szkole Biznesu w Nowym Sączu, szefem związanego z PO Instytutu Obywatelskiego[/i]

Filozofowie rozmaicie tylko interpretowali świat, a przecież idzie o to, by go zmienić. Cóż to stwierdzenie Marksa ma wspólnego z polską polityką? Otóż oddaje ono styl opisywania polityki. Publicystom znudziło się już opisywanie świata. Zabraliby się ochoczo za jego zmienianie. Tyle że nie mają skutecznych narzędzi. By zmieniać świat, trzeba mieć władzę. By w demokracji mieć władzę, należy przekonać do siebie większość, a później wygrać wybory. Ignorowanie tego sprawia, iż opisywanie świata zamienia się w naprawianie go piórem. A to nie służy rozumieniu.

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie polityczno - społeczne
Artur Bartkiewicz: Sondaże pokazują, że Karol Nawrocki wie, co robi, nosząc lodówkę