Zacznijmy od dwóch obrazków: Audyt na kolei. Przeprowadzający go ekspert wybiera się w podróż wzdłuż prawie nieużywanej trasy. W pewnym miejscu natyka się na grupę robotników siedzących przy torach i pijących herbatę. Co panowie tutaj robicie? – pyta. Jesteśmy ekipą remontującą sygnalizację świetlną – słyszy w odpowiedzi. Ale według moich informacji na tej trasie sygnalizację zlikwidowano dziesięć lat temu – dociska. No tak, ale przez ten czas nikt nas nie odwołał. Przyjeżdżamy tu więc codziennie, pijemy herbatę i wracamy do domu – wyjaśniają kolejarze.
Historia druga. Ten sam audyt. Tym razem inny z ekspertów postanawia sprawdzić, co dzieje się na trasie zamkniętej 20 lat temu. Na końcu trasy nieoczekiwanie natyka się na nieujęty w żadnych ewidencjach magazyn – czynny magazyn, w którym składuje się części służące do remontu zlikwidowanej trasy. Kierownik magazynu co roku sumiennie składa zamówienie na nowe części, likwidując stare. I tak od 20 lat…
[srodtytul]Lody na kolei[/srodtytul]
Zagadka: w jakim kraju wydarzyły się opisywane (i w pełni autentyczne) historie? Otóż nie, szanowny czytelniku, jesteś w błędzie. To nie Polska (choć gdyby trochę poszperać, pewnie znaleźlibyśmy w PKP równie pouczające przypadki). To Nowa Zelandia sprzed 30 lat.
W światowych rankingach kolej nowozelandzka wyprzedzała tylko indyjską (kraje komunistyczne nie były objęte rankingami). Zdesperowany lewicowy rząd Partii Pracy decyduje się na radykalne rozwiązania. Zachowując państwową własność torów, prywatyzuje wszystko, co się po nich porusza. Przez następne dekady kolej nowozelandzka uchodzi za najlepszą na świecie (choć – gwoli ścisłości – dodam, że obecny lewicowy rząd nowozelandzki postanowił ponownie ją znacjonalizować; efekty przyjdzie ocenić za lat kilka).