Jestem wydawcą książki „Cena przetrwania?", co sprawia, że czuję się niezręcznie, biorąc udział w debacie na jej temat. Mam jednak generalny problem, który sprawił, że piszę ten tekst. W dyskusji, która się toczy, zabrakło opcji bliskiej – jak sądzę – nie tylko mnie. A zatem głosu zwolenników zarówno Romana Graczyka, jak i „Tygodnika Powszechnego", o ile przez „Tygodnik" rozumieć realną instytucję kierowaną przez Jerzego Turowicza, a nie jej cukierkową legendę zbudowaną po 1989 roku.
Legendę całkowicie sprzeczną z działaniami tamtego środowiska. Legendę, której, gdyby nadal żyli, nie zaakceptowaliby ani Turowicz, ani Pszon, ani Kisielewski, ani Stomma. Nie ze skromności, ale ponieważ zafałszowuje ona ich najgłębsze polityczne przekonania.
Ani bunt, ani kolaboracja
Przypomnijmy elementarne fakty. Po drugiej wojnie światowej w polskich elitach pojawiły się dwie wyraziste strategie. Pełnej akceptacji dla komunizmu, poparcia dla jego metod i wartości oraz totalnej niezgody, uznania komunistów za władzę okupacyjną. Środowisko krakowskie obie drogi uznało za błędne. Pierwszą, bo nie wierzyli w komunizm, drugą, bo prowadziła do infantylnych politycznie zachowań – albo stoickiej rezygnacji, albo awanturniczego buntu.
Kisiel, Turowicz i Stomma byli klasycznymi polskimi realistami. Takimi jak Czartoryski, jak Wielopolski, jak Bobrzyński. Nie chcieli ani powstania, ani bierności; ani buntu, ani kolaboracji. Przyszło im żyć w czasie marnym, ale uznali, że nie zwalnia to ich z obowiązków wobec wspólnoty. Wiedzieli, że są dramatycznie słabi, że żyją w systemie totalitarnym, że tu nie ma miejsca na opozycję, że tu wszystko, co się ma, dostaje się z woli władzy. A władza w zamian za pismo, za wydawnictwo, za Kluby Inteligencji Katolickiej, chce generalnego poparcia swoich decyzji. Mało tego, władza sądzi, że trafiła na środowisko, przy którego pomocy będzie pacyfikować antykomunistyczne nastawienie Kościoła oraz katolickich elit.
Gra od początku była ryzykowna. Nie tylko ze względu na dysproporcję sił, która sprawiała, że jedna ze stron była Goliatem, a druga bezbronnym Dawidem. Przede wszystkim gra była z gatunku tych brudnych, komuniści dawali „Tygodnikowi" trochę autonomii w zamian za krzewienie u czytelników postaw – nazwijmy to otwarcie – kolaboracyjnych. Pismo musiało popierać wszystkie ważne decyzje partii, drukować wstępniaki, które różniły się od tych z „Trybuny" jedynie mniejszą dawką entuzjazmu i wazeliny, a w zamian za to w niektórych sprawach „Tygodnik" mógł mówić własnym głosem.