Dane osobowe dzieci - inwigilacja?

Czy zmiana sposobu gromadzenia danych na nowocześniejszy i bardziej scentralizowany to zamach na wolność obywateli i zapowiedź inwigilacji od kołyski? – zastanawia się przedstawicielka rodziców uczniów niepełnosprawnych

Publikacja: 28.04.2011 20:17

Agnieszka Dudzińska

Agnieszka Dudzińska

Foto: Archiwum

Red

Po burzliwej sejmowej debacie nad rządowym projektem ustawy o systemie informacji oświatowej (SIO) nastąpił wysyp komentarzy. Na uwagę zasługuje wyjątkowa jednomyślność w potępianiu w czambuł nowych przepisów. Wystarczy rzut oka na nagłówki: Wielki Brat jako pierwszy postraszył w Wyborczej, potem epatowała nim Rzeczpospolita, a wtóruje im świąteczny Gość Niedzielny sympatycznie tytułując minister edukacji „Wielką Siostrą Hall".

Wspólny front przeciw ustawie stworzyły organizacje pozarządowe, na czele z wielokrotnie cytowanym w Sejmie i w mediach Polskim Towarzystwem Psychologicznym. Posłowie opozycji w debacie nazwali ustawę „totalnym knotem wątpliwym konstytucyjnie, ale przede wszystkim wątpliwym etycznie i moralnie". Przestrzegano, że zezwala ona na inwigilację ucznia i rodziny. Poseł Ujazdowski publicznie zarzucał zwolennikom ustawy niewystarczające umiłowanie wolności.

Od państwa wymagamy, żeby działało sprawnie, finansowało nam z naszych podatków przyzwoitą służbę zdrowia czy oświatę, a przy tym – aby czyniło to bez dostępu do informacji o nas. Absurd?

Szczególnie często krytycy ustawy wyrażają troskę o dane wrażliwe uczniów niepełnosprawnych. Jak zgrzyt w tym jednogłośnym chórze zabrzmiał więc mój głos poparcia dla ustawy, który wypowiedziałam jako przedstawiciel rodziców uczniów niepełnosprawnych na wspólnym posiedzeniu sejmowych komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży oraz Samorządu Terytorialnego i Polityki Regionalnej. Reprezentantka Polskiego Towarzystwa Psychologicznego z rozbrajającą szczerością powiedziała mi potem, że bardzo żałuje, iż zabrałam głos. Było przecież tak pięknie.

O co chodzi w tym zgiełku wokół SIO? Czy faktycznie zmiana sposobu gromadzenia danych na nowocześniejszy i zarazem bardziej scentralizowany to zamach na wolność obywateli i zapowiedź inwigilacji od kołyski?

Rozrost prawa

Trudno zaprzeczyć, że wpuszczamy państwo do kolejnych sfer naszego życia. Oddajemy mu odpowiedzialność za naukę, ochronę zdrowia czy pomoc społeczną. Oczekujemy, że zapewni nam dobrobyt za niską cenę. The Economist poświęcił ostatnio roli państwa specjalną wkładkę. Zatytułował ją „Poskramianie Lewiatana", nawiązując do XVIIwiecznego traktatu Thomasa Hobbesa. Hobbes, porównując państwo do morskiego potwora uważał, że korzyści jakie ludzie osiągają dzięki istnieniu państwa uzasadniają ograniczenia jakie nakłada ono na obywateli. The Economist przytacza dwa sugestywne wskaźniki rosnącej roli państwa: wzrost udziału wydatków publicznych w PKB oraz znacznie mniej rozpowszechniony wskaźnik, jakim jest przyrost liczby stron przepisów prawnych tworzonych na poziomie kraju.

Odnieśmy to do edukacji. Z jednej strony mamy korzyści: konstytucyjnie zagwarantowaną bezpłatną oświatę, z drugiej - znaczące wydatki na realizację zadań oświatowych oraz lawinowo rosnącą liczbę przepisów oświatowych.

Ów przyrost legislacji jest doprawdy imponujący. Wprowadzona w roku 1991 ustawa o systemie oświaty liczyła pierwotnie 19 stron, obecnie ma już 102 strony, a sam tegoroczny rządowy projekt jej nowelizacji liczy 150 stron. Wraz z uzasadnieniem i oceną skutków regulacji mamy 341 stron napisanej hermetycznym językiem dokumentacji, z licznymi odniesieniami do innych przepisów. Mało tego, sejmowa wyszukiwarka podaje 201 aktualnie obowiązujących przepisów wykonawczych do tej ustawy. Ilu dyrektorów szkół może z czystym sumieniem powiedzieć, że zna dobrze prawo oświatowe?

Budząca emocje ustawa o SIO, gdy uchwalono ją w 2004 r. też była krótkim, sześciostronicowym dokumentem. Obecnie ma 11 stron. Nowa ustawa liczy już 53 strony plus 100 stron uzasadnienia i oceny skutków regulacji. Do tego kilka rozporządzeń.

Czy można uniknąć tej lawiny przepisów? Chyba nie bardzo. Nie dlatego, że w urzędach siedzą inwigilatorzy czyhający na naszą wolność, ale dlatego, że tą wolność oddaliśmy, a ściślej, sprzedaliśmy państwu, płacąc naszymi podatkami za „zaopiekowanie się" różnymi sferami naszego życia.

W opublikowanym w 2005 roku w czasopiśmie „Public Choice" artykule zatytułowanym „Afraid to be free: Dependency as desideratum" amerykański noblista w dziedzinie ekonomii James M. Buchanan opisuje mechanizm cedowania przez obywateli odpowiedzialności za swoje życie na państwo. Według niego proces ten wynika z lęku przed wolnością i związanym z nią ryzykiem. Buchanan pisze o podstawowym konflikcie pomiędzy uzależnieniem się od państwa socjalnego a zasadami liberalizmu. Państwo staje się wielkim rodzicem, od którego oczekujemy opieki. Autor nie stroni w tekście od słowa socjalizm, opatrywanego różnymi przymiotnikami, spośród których czułe określenie „socjalizm rodzicielski" oddaje istotę owego oczekiwania.

Współczesne państwo dobrobytu dostęp do bezpłatnej edukacji zapewnia wszystkim, przez co każdy uczeń staje się klientem systemu. Zakładając konto bankowe, godzimy się na zapisanie w systemie naszych danych. Przy każdej czynności system natychmiast rejestruje wszystkie informacje, i to bynajmniej nie w interesie publicznym. Jako klienci telefonii komórkowej narażamy się na podobną skalę „inwigilacji". Płacimy za usługi, akceptując zasady korzystania z nich. Od państwa jednak wymagamy czegoś więcej: niech działa sprawnie, finansuje nam z naszych podatków służbę zdrowia czy oświatę, a przy tym czyni to tak, by sprawne zarządzanie było możliwe bez dostępu do informacji o nas. Absurd?

Z drugiej strony rosną oczekiwania „klientów" wobec systemu edukacji. Niech świadczy o tym choćby fakt, że w młodych dzielnicach Warszawy, takich jak Białołęka, świetlice w publicznych podstawówkach działają już co najmniej do godziny 18.

Co nowego w nowej ustawie

Nowa ustawa odchodzi od archaicznego wieloszczeblowego zestawiania danych zagregowanych. Ze względu na błędy popełniane przez dyrektorów szkół lub samorządy niekiedy „gubione" były przy tym dzieci niepełnosprawne. Ewentualne korekty – o ile rodzic wypatrzył brak dziecka w zbiorczym zestawieniu – były czasochłonne i trudne.

Obecnie gromadzone będą na bieżąco dane indywidualne, mogące posłużyć do aktualnych analiz na każdym szczeblu zarządzania oświatą. Łatwiej będzie zweryfikować wiarygodność danych oraz sprawdzić, czy wsparcie udzielane niepełnosprawnemu uczniowi przez szkołę jest adekwatne do kwoty zwiększonej na niego subwencji z budżetu państwa.

Ustawa o ochronie danych osobowych dopuszcza ich przetwarzanie tylko w ściśle określonych sytuacjach, np. wtedy, gdy jest to niezbędne do wykonania określonych prawem zadań realizowanych dla dobra publicznego. Ustawa ta zezwala na przetwarzanie danych wrażliwych (z zachowaniem odpowiednich procedur) nawet bez zgody osoby, której dotyczą, jeśli jest to niezbędne do ochrony żywotnych interesów tej osoby. W oczywisty sposób dotyczy to uczniów niepełnosprawnych, dyskryminowanych w obecnym systemie.

Krytyczna opinia PTP podkreśla zagrożenie dla zasady poufności, zwłaszcza wobec dzieci objętych pomocą psychologiczno-pedagogiczną, a także zagrożenie stygmatyzacją dzieci niepełnosprawnych czy niedostosowanych społecznie. Tyle, że te zagrożenia istnieją niezależnie od tego, czy takie informacje spłyną do MEN, do organu prowadzącego, czy też pozostaną w szkole. To przede wszystkim w szkole i w jej najbliższym otoczeniu dziecko doznaje owego etykietowania. To w środowisku szkolnym lotem błyskawicy rozchodzą się informacje o orzeczeniu. Zresztą tworzenie klas „integracyjnych" też piętnuje dzieci niepełnosprawne. Na ogół każdy w szkole wie, o których uczniów chodzi i co im dolega. Mało znanym a kuriozalnym faktem jest pobieranie od rodziców dzieci zdrowych pisemnej zgody na uczęszczanie ich pociechy do klasy z „takimi" kolegami. Gdzie jest w takich sytuacjach głos PTP?

Czego potrzebuje uczeń niepełnosprawny

Z punktu widzenia uczniów niepełnosprawnych najpilniej potrzebne jest uporządkowanie sposobu wykorzystywania przez samorząd zwiększonej z tytułu ich niepełnosprawności subwencji oświatowej. Orzeczenie z poradni, wystawione na konkretne dziecko, ma moc wyciągnięcia z budżetu państwa do kasy samorządu zwiększonych środków, naliczanych w wysokości zależnej od niepełnosprawności. Dzieląc subwencję dla samorządów MEN stosuje w algorytmie obliczeniowym cztery różne mnożniki z racji niepełnosprawności ucznia: od 1,4 stawki podstawowej dla uczniów z lekkim upośledzeniem, chorobami przewlekłymi czy zaburzeniami zachowania, aż po 9,5 stawki podstawowej dla uczniów z głębokim upośledzeniem, niepełnosprawnością sprzężoną (a więc więcej niż jedną) czy autyzmem. Są to środki dodatkowe, a więc naliczone wyłącznie z tytułu orzeczenia o zwiększonych potrzebach edukacyjnych, którym legitymuje się dziecko. Oto, jak to wygląda w złotówkach: finansowy standard na ucznia wynosi w roku 2011 ok. 4,7 tys. zł. Tyle dostaje samorząd rocznie na każdego ucznia. Dodatkowo „za niepełnosprawność" naliczane są roczne kwoty od ok. 6,6 tys. zł do ok. 44,8 tys. zł. Subwencja przysługuje także niepełnosprawnym przedszkolakom, w odróżnieniu od ich zdrowych rówieśników. Ogromnym osiągnięciem legislacyjnym sprzed dziesięciu lat jest naliczanie subwencji na niepełnosprawnego ucznia niezależnie od typu placówki, w jakiej się kształci.

Rodzice niesłusznie zakładają, że te dodatkowe pieniądze przeznaczone są na zaspokojenie specyficznych potrzeb związanych z edukacją ich niepełnosprawnego dziecka. Nic bardziej mylnego. Samorząd ma prawnie gwarantowaną całkowitą swobodę w dysponowaniu tymi środkami. Daje mu ją zarówno ustawa o finansach publicznych, jak i ustawa o dochodach jednostek samorządu terytorialnego. Niemożliwe? Tak myśli początkowo każdy rodzic niepełnosprawnego dziecka, który boleśnie wchodzi w rzeczywistość szkolną. Najdotkliwiej ta systemowa niekonsekwencja uderza w te dzieci, które ich rodzice naiwnie posłali do placówek ogólnodostępnych lub integracyjnych. W końcu zwiększona subwencja naliczana jest nowocześnie, na dziecko, a nie określony typ placówki. Koszt edukacji dla niepełnosprawnego malucha jest zatem skalkulowany tak samo dla szkoły specjalnej i dla szkoły masowej. Tyle, że w szkole specjalnej zapewnienie dziecku odpowiednich warunków wymuszają inne przepisy, a w masowej o te warunki walczy osamotniona rodzina. Często ku niemiłemu zaskoczeniu dyrektora. On też nie zawsze zna przepisy, nakazujące mu dostosować proces nauczania do potrzeb i możliwości dziecka, zgodnie z zaleceniami w orzeczeniu. Przeważnie nie odważy się też pomyśleć, że może prosić o środki swojego wójta czy burmistrza. A przede wszystkim nic nie wie o kwocie zwiększonej subwencji. Wyjątkowo trudną sytuację uczniów niepełnosprawnych w publicznych szkołach i przedszkolach opisano w grudniu 2009 roku w raporcie z pierwszej edycji projektu „Wszystko jasne. Dostęp i jakość edukacji dla uczniów niepełnosprawnych" (www.wszystkojasne.waw.pl).

Nieco lepiej ma się uczeń niepełnosprawny w przedszkolu czy szkole niepublicznej. Tam z mocy ustawy subwencja, przekształcona teraz w dotację, przekazywana jest w pełnej wysokości z kasy samorządu do placówki. Poza przypadkami relatywnie łatwego pozbywania się takich uczniów z placówek niepublicznych, rodzice rzadko skarżą się na nierealizowanie w nich zaleceń z poradni.

W systemie publicznym, zwłaszcza w przedszkolach i szkołach masowych, przedstawienie orzeczenia wywołuje często reakcję w postaci sugestii jak najszybszej zmiany placówki. „Dla dobra dziecka", słyszy rodzic, który na ogół nie wie jeszcze nic o subwencji i niezależnym od placówki sposobie jej naliczania. „Dla dobra dziecka" zatem niepełnosprawny maluch zmienia szkołę, a tym samym kolegów, nierzadko wielokrotnie. „Dla dobra dziecka" pokonuje on codziennie, często już w wieku 6 lat, wiele kilometrów, by uczęszczać do klasy integracyjnej, bo najbliższa szkoła nie bardzo rozumie, że może i powinna go przyjąć, jeśli tak zalecają specjaliści. Dojeżdża za darmo, oczywiście, ale przecież płacimy za to z podatków my wszyscy. Z wieloma takimi dziećmi, przy dodatkowych środkach równych zwiększonej stawce subwencji, z powodzeniem poradziłaby sobie szkoła rejonowa. Na ogół jednak szkoła działa mechanicznie, przydzielając każdemu uczniowi z orzeczeniem dwie godziny tzw. rewalidacji tygodniowo, i uważając, że wypełniła to, co do niej należy. Części rodziców udaje się wywalczyć dodatkowo logopedę czy psychologa na terenie szkoły. Walczyć o asystenta mają siłę tylko najwytrwalsi. Spuszczają uszy po sobie, gdy okazuje się, że ich dziecko nie może pojechać na zieloną szkołę, bo szkoła nie ma środków na zapewnienie mu opieki. Albo z tego samego powodu nie uczestniczy w niektórych, mniej ważnych przecież, lekcjach, jak wf czy muzyka. Przeciętny rodzic zabierze w końcu dziecko do „integracji", gdzie podobnych mu będzie w klasie kilkoro. Niekoniecznie będzie tam łatwiej dziecku, ale na pewno taniej. Dla samorządu. W razie czego rodzic przyprowadzi do szkoły „wolontariusza" (cudzysłów nie bez powodu). Jak to się ma do zwiększonej subwencji dla dzieci z orzeczeniem?

Na jednym z posiedzeń sejmowej Komisji Edukacji jak bumerang powracało pytanie „czy szkole opłaca się mieć dziecko niepełnosprawne". Do chwili, gdy jedna z posłanek zaprotestowała przeciw jego stawianiu, uznając je za „niegodne". Godne, czy niegodne, na to pytanie istnieje jasna i brutalna odpowiedź. Szkole publicznej, ogólnodostępnej, taki uczeń się NIE opłaca. Mało tego, obecnie wdrażana reforma, nakładając na szkoły dodatkowe obowiązki dokumentacyjne sprawi, że jeszcze mniej się on będzie „opłacał". Samorządy z kolei, nagabywane przez  rodziców o subwencję, oburzają się, twierdząc, że dokładają do środków z subwencji znaczące kwoty z własnych dochodów. Nie wiążą ich jednak z niepełnosprawnością konkretnego dziecka.

Dysponując subwencją oświatową, MEN nie dysponuje informacją zwrotną. Do ministerstwa nie docierają dane o pojedynczych dzieciach. Same zbiorcze zestawienia, generowane przez szkoły. Z tych powstają z kolei zbiorcze zestawienia generowane przez samorządy i kuratoria. Dziecko? Ginie w morzu papierów. Nowe przepisy o SIO dają wreszcie ministrowi edukacji nowoczesne narzędzie zarządzania. Dzięki nim można za pomocą zaawansowanych technik statystycznego drążenia danych szukać prawidłowości i nieprawidłowości w funkcjonowaniu niektórych obszarów. Z całą pewnością do najbardziej poszkodowanych klientów systemu edukacji należą uczniowie niepełnosprawni w ogólnodostępnych placówkach publicznych.

Wielu rodziców uczniów niepełnosprawnych wita zatem nową ustawę o SIO z nadzieją. Jest ona na razie neutralnym narzędziem, za pomocą którego można osiągać dobre lub złe cele. Konieczne jest jednak obligatoryjne przekazywanie za dzieckiem niepełnosprawnym do placówki – również publicznej – środków ze zwiększonej z tytułu orzeczenia subwencji. Tylko wtedy dostęp wielu takich uczniów do edukacji znacząco się poprawi.

Zwiększona subwencja, wyrównująca szanse na dostęp uczniów niepełnosprawnych do zwykłych szkół, miała stanowić zachętę do kształcenia w takich szkołach możliwie dużej liczby niepełnosprawnych dzieci. Jeśli coś faktycznie jest „totalnym knotem, wątpliwym moralnie", to właśnie owa fikcyjna zachęta, przy zupełnym braku możliwości jej monitorowania przez MEN. Ustawa o SIO uchyla furtkę do poprawy sytuacji. Szerzej otworzy ją dopiero związanie subwencji na konkretnego niepełnosprawnego ucznia z placówką, w której się on kształci.

Autorka jest adiunktem w Instytucie Studiów Politycznych PAN. Matka dziecka niepełnosprawnego. Działaczka na rzecz równego dostępu do edukacji uczniów niepełnosprawnych w projekcie www.wszystkojasne.waw.pl.

Po burzliwej sejmowej debacie nad rządowym projektem ustawy o systemie informacji oświatowej (SIO) nastąpił wysyp komentarzy. Na uwagę zasługuje wyjątkowa jednomyślność w potępianiu w czambuł nowych przepisów. Wystarczy rzut oka na nagłówki: Wielki Brat jako pierwszy postraszył w Wyborczej, potem epatowała nim Rzeczpospolita, a wtóruje im świąteczny Gość Niedzielny sympatycznie tytułując minister edukacji „Wielką Siostrą Hall".

Wspólny front przeciw ustawie stworzyły organizacje pozarządowe, na czele z wielokrotnie cytowanym w Sejmie i w mediach Polskim Towarzystwem Psychologicznym. Posłowie opozycji w debacie nazwali ustawę „totalnym knotem wątpliwym konstytucyjnie, ale przede wszystkim wątpliwym etycznie i moralnie". Przestrzegano, że zezwala ona na inwigilację ucznia i rodziny. Poseł Ujazdowski publicznie zarzucał zwolennikom ustawy niewystarczające umiłowanie wolności.

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?