Czego potrzebuje uczeń niepełnosprawny
Z punktu widzenia uczniów niepełnosprawnych najpilniej potrzebne jest uporządkowanie sposobu wykorzystywania przez samorząd zwiększonej z tytułu ich niepełnosprawności subwencji oświatowej. Orzeczenie z poradni, wystawione na konkretne dziecko, ma moc wyciągnięcia z budżetu państwa do kasy samorządu zwiększonych środków, naliczanych w wysokości zależnej od niepełnosprawności. Dzieląc subwencję dla samorządów MEN stosuje w algorytmie obliczeniowym cztery różne mnożniki z racji niepełnosprawności ucznia: od 1,4 stawki podstawowej dla uczniów z lekkim upośledzeniem, chorobami przewlekłymi czy zaburzeniami zachowania, aż po 9,5 stawki podstawowej dla uczniów z głębokim upośledzeniem, niepełnosprawnością sprzężoną (a więc więcej niż jedną) czy autyzmem. Są to środki dodatkowe, a więc naliczone wyłącznie z tytułu orzeczenia o zwiększonych potrzebach edukacyjnych, którym legitymuje się dziecko. Oto, jak to wygląda w złotówkach: finansowy standard na ucznia wynosi w roku 2011 ok. 4,7 tys. zł. Tyle dostaje samorząd rocznie na każdego ucznia. Dodatkowo „za niepełnosprawność" naliczane są roczne kwoty od ok. 6,6 tys. zł do ok. 44,8 tys. zł. Subwencja przysługuje także niepełnosprawnym przedszkolakom, w odróżnieniu od ich zdrowych rówieśników. Ogromnym osiągnięciem legislacyjnym sprzed dziesięciu lat jest naliczanie subwencji na niepełnosprawnego ucznia niezależnie od typu placówki, w jakiej się kształci.
Rodzice niesłusznie zakładają, że te dodatkowe pieniądze przeznaczone są na zaspokojenie specyficznych potrzeb związanych z edukacją ich niepełnosprawnego dziecka. Nic bardziej mylnego. Samorząd ma prawnie gwarantowaną całkowitą swobodę w dysponowaniu tymi środkami. Daje mu ją zarówno ustawa o finansach publicznych, jak i ustawa o dochodach jednostek samorządu terytorialnego. Niemożliwe? Tak myśli początkowo każdy rodzic niepełnosprawnego dziecka, który boleśnie wchodzi w rzeczywistość szkolną. Najdotkliwiej ta systemowa niekonsekwencja uderza w te dzieci, które ich rodzice naiwnie posłali do placówek ogólnodostępnych lub integracyjnych. W końcu zwiększona subwencja naliczana jest nowocześnie, na dziecko, a nie określony typ placówki. Koszt edukacji dla niepełnosprawnego malucha jest zatem skalkulowany tak samo dla szkoły specjalnej i dla szkoły masowej. Tyle, że w szkole specjalnej zapewnienie dziecku odpowiednich warunków wymuszają inne przepisy, a w masowej o te warunki walczy osamotniona rodzina. Często ku niemiłemu zaskoczeniu dyrektora. On też nie zawsze zna przepisy, nakazujące mu dostosować proces nauczania do potrzeb i możliwości dziecka, zgodnie z zaleceniami w orzeczeniu. Przeważnie nie odważy się też pomyśleć, że może prosić o środki swojego wójta czy burmistrza. A przede wszystkim nic nie wie o kwocie zwiększonej subwencji. Wyjątkowo trudną sytuację uczniów niepełnosprawnych w publicznych szkołach i przedszkolach opisano w grudniu 2009 roku w raporcie z pierwszej edycji projektu „Wszystko jasne. Dostęp i jakość edukacji dla uczniów niepełnosprawnych" (www.wszystkojasne.waw.pl).
Nieco lepiej ma się uczeń niepełnosprawny w przedszkolu czy szkole niepublicznej. Tam z mocy ustawy subwencja, przekształcona teraz w dotację, przekazywana jest w pełnej wysokości z kasy samorządu do placówki. Poza przypadkami relatywnie łatwego pozbywania się takich uczniów z placówek niepublicznych, rodzice rzadko skarżą się na nierealizowanie w nich zaleceń z poradni.
W systemie publicznym, zwłaszcza w przedszkolach i szkołach masowych, przedstawienie orzeczenia wywołuje często reakcję w postaci sugestii jak najszybszej zmiany placówki. „Dla dobra dziecka", słyszy rodzic, który na ogół nie wie jeszcze nic o subwencji i niezależnym od placówki sposobie jej naliczania. „Dla dobra dziecka" zatem niepełnosprawny maluch zmienia szkołę, a tym samym kolegów, nierzadko wielokrotnie. „Dla dobra dziecka" pokonuje on codziennie, często już w wieku 6 lat, wiele kilometrów, by uczęszczać do klasy integracyjnej, bo najbliższa szkoła nie bardzo rozumie, że może i powinna go przyjąć, jeśli tak zalecają specjaliści. Dojeżdża za darmo, oczywiście, ale przecież płacimy za to z podatków my wszyscy. Z wieloma takimi dziećmi, przy dodatkowych środkach równych zwiększonej stawce subwencji, z powodzeniem poradziłaby sobie szkoła rejonowa. Na ogół jednak szkoła działa mechanicznie, przydzielając każdemu uczniowi z orzeczeniem dwie godziny tzw. rewalidacji tygodniowo, i uważając, że wypełniła to, co do niej należy. Części rodziców udaje się wywalczyć dodatkowo logopedę czy psychologa na terenie szkoły. Walczyć o asystenta mają siłę tylko najwytrwalsi. Spuszczają uszy po sobie, gdy okazuje się, że ich dziecko nie może pojechać na zieloną szkołę, bo szkoła nie ma środków na zapewnienie mu opieki. Albo z tego samego powodu nie uczestniczy w niektórych, mniej ważnych przecież, lekcjach, jak wf czy muzyka. Przeciętny rodzic zabierze w końcu dziecko do „integracji", gdzie podobnych mu będzie w klasie kilkoro. Niekoniecznie będzie tam łatwiej dziecku, ale na pewno taniej. Dla samorządu. W razie czego rodzic przyprowadzi do szkoły „wolontariusza" (cudzysłów nie bez powodu). Jak to się ma do zwiększonej subwencji dla dzieci z orzeczeniem?
Na jednym z posiedzeń sejmowej Komisji Edukacji jak bumerang powracało pytanie „czy szkole opłaca się mieć dziecko niepełnosprawne". Do chwili, gdy jedna z posłanek zaprotestowała przeciw jego stawianiu, uznając je za „niegodne". Godne, czy niegodne, na to pytanie istnieje jasna i brutalna odpowiedź. Szkole publicznej, ogólnodostępnej, taki uczeń się NIE opłaca. Mało tego, obecnie wdrażana reforma, nakładając na szkoły dodatkowe obowiązki dokumentacyjne sprawi, że jeszcze mniej się on będzie „opłacał". Samorządy z kolei, nagabywane przez rodziców o subwencję, oburzają się, twierdząc, że dokładają do środków z subwencji znaczące kwoty z własnych dochodów. Nie wiążą ich jednak z niepełnosprawnością konkretnego dziecka.