Co roku frekwencja w Muzeum Powstania Warszawskiego jest większa niż w poprzednim, a placówka ta istnieje od siedmiu lat. W roku 2008 tylko 18 procent uczestników badania wskazywało je jako pierwszą atrakcję, dziś dwa razy tyle. A jednak kiedy wybucha kolejny spór o to, czy warto by wybudować jakieś muzeum, na forach internetowych rozbrzmiewa wielki krzyk: znowu chcą martwych pomników, tyle jest innych potrzeb. Podobny ton pojawia się w wypowiedziach polityków PO czy lewicy (choć nie wszystkich) i wielu publicystów.
Tymczasem wyśmiewane muzea, rzekomy symbol archaicznych sentymentów, mogą być – pomińmy inne względy – dobrym interesem, trafiającym w społeczne potrzeby.
Ludzie głosują nogami. Jak pokazała ostatnia noc muzeów, na różne placówki (widziałem w Krakowie imponującą kolejkę do Domu Matejki na Floriańskiej), ale na tę kierowaną przez Jana Ołdakowskiego w szczególności. Bo nie nudzi. Bo zaprogramowana wbrew przesądom zawodowych historyków, jest pomysłowa i nowoczesna. Bo opowiada ciekawe historie.
Muzeum na warszawskiej Woli nie podoba się dogmatycznym liberałom zaniepokojonym, że po tylu latach młodzież wciąż ciągnie do broni i do patriotyzmu. Krytykom polskości, którzy chcieliby nas wiecznie pouczać, że nie powinniśmy się więcej oglądać na własne klęski. A przecież imprezy organizowane przez to muzeum, czy są to historyczne rekonstrukcje, czy śpiewanie powstańczych piosenek, jawią się, wbrew stereotypowi, jako niezwykle optymistyczne. Taki mały fenomen, wart oddzielnego objaśnienia.
W tych zabudowaniach z czerwonej cegły wciąż unosi się duch Lecha Kaczyńskiego. Ale warto też powiedzieć, że tzw. muzealnicy: Ołdakowski ze swoim zastępcą Dariuszem Gawinem, także Paweł Kowal, Lena Cichocka, Elżbieta Jakubiak, to ludzie, którym się udało. Nie ma po prawej stronie za wielu udanych dzieł i ludzi sukcesu. Dla obozu pisowskiego, pogrążonego zbyt często w ponurym pesymizmie, byli zastrzykiem energii. Dziś obie strony muszą się obejść bez siebie. Ciekawe, czy na zawsze?