Bezbarwnej, choć sympatycznej wizycie Baracka Obamy w Polsce towarzyszyły bezbarwne, choć liczne komentarze. Prawda jest taka, że wiele sensownego powiedzieć się nie dało.
I dlatego że to tylko symboliczny rytuał, decyzje zapadają kiedy indziej. I również dlatego że, jak zauważył Witold Waszczykowski, żyjemy w czasie impasu. Ani polskie władze za wiele nie chcą od Obamy, ani on specjalnie nas – jako kraj, a nawet jako region środkowoeuropejski – dostrzega.
Waszczykowski nie powiedział tylko, że także prawicowa opozycja nie ma dziś specjalnie pomysłu, jak w zmienionych geopolitycznych warunkach związać nas mocniej z USA. Choć jej zasadnicza intuicja: czekajmy na Amerykanów i zachowujmy jak najwięcej więzów łączących nas z nimi, jest słuszna. Profesor Zbigniew Lewicki twierdzi na łamach "Rzeczpospolitej" ("Czas gajowych czy czas jajogłowych", 1 czerwca 2011), że w stosunku Obamy do Europy, ba, do więzi transatlantyckich, coś drgnęło. Jeśli tak, to należy to coś bacznie obserwować i w miarę możliwości podsycać.
Klucz Żakowskiego
Na tle masy ogólnie słusznych banałów, jakie wypowiedziano, wyróżniał się wyrazisty felieton Jacka Żakowskiego "Obama w kraju Busha" w poniedziałkowej "Gazecie Wyborczej". On nie boi się wziąć byka za rogi, sformułować śmiałą tezę, sypnąć zdarzeniami i nazwiskami z dziejów USA.
Jaka to teza? Najogólniej ujmując, że są dwie Ameryki: Busha i Obamy. Żakowski opisuje: "Jedni adorują Amerykę Martina Luthera Kinga, Johna F. Kennedy'ego, praw człowieka, Zbigniewa Brzezińskiego, Jimmy'ego Cartera i Baracka Obamy. Inni – Amerykę Josepha McCarthy'ego, Ronalda Reagana, konsensusu waszyngtońskiego. George'a W. Busha i wojny w Iraku. Jedni podziwiają Nowy Jork, Boston i San Francisco. A drudzy Teksas".