Czepiają się tej władzy już tak natrętnie, namolnie, ohydnie, obrzydliwie i podle (dobrze, panie Stefanku?), jakby niczego nie rozumieli. Jakby do tych pustych i pozbawionych wyobraźni łepetyn nie docierało, że konstytucja ma służyć ludziom.
Ale, na litość boską, nie wszystkim, tylko tym, którzy na swoich plecach dźwigają ciężar naszego jestestwa, konkretnie – ludziom rządzącym. Pierwszy z brzegu przykład: wybory. W Konstytucji RP stoi jak byk: "Wybory do Sejmu i Senatu zarządza Prezydent Rzeczypospolitej (...) wyznaczając wybory na dzień wolny od pracy". Co tu jest najważniejsze? Że prezydent! Nie konstytucja. Że Rzeczypospolitej, a nie Ugandy czy Mozambiku. Że zarządza, a nie np. urządza, bo by się nie wypłacił do końca życia.
To są kwestie istotne. A te barany – że nie. Że skoro jest napisane "na dzień wolny od pracy", to chodzi o dzień wolny od pracy. A jak pan prezydent wespół z partią rządzącą postanowią inaczej – że na dwa dni, z czego tylko jeden wolny, to co? Zawali się coś? Przecież mógł się na ustawę zasadniczą wylać bigosik. A nawet jeśli nie, czyż nie można w tak szczytnym celu jak wyborczy triumf koleżanek i kolegów – delikatnie i niepostrzeżenie jak na głuszca – nagiąć kilku słów, by nie stawały okoniem?
Przecież dniem wolnym od pracy nie musi być tylko niedziela. Bezrobocie rośnie, a bezrobotny to co, nie wyborca? A cały tydzień ma wolny. Że jeden dzień powinien być, nie dwa? W sobotę jeden i w niedzielę jeden, jak dwa razy jeden jest jeden... Przepraszam, zły przykład.
A jakby się to komuś nie podobało, został przygotowany plan B. Bo czymże są wybory, jeśli nie formą udzielenia poparcia ulubionej partii. Czy potrzebujemy do tego urn, kart do głosowania i ślęczenia nad nimi po nocach? Nie taniej byłoby przez telefon, na wybranej grupie? A zatem ucinając tę akademicką dyskusję, należy wspomniany zapis Konstytucji RP poddać ostatecznej wykładni.