W piątek 22 lipca w Norwegii rozegrał się horror. W pierwszej chwili wydarzenia tego dnia interpretowano w sposób dla naszego kraju zwyczajny: oto odpowiedź świata muzułmańskiego. Z Koranem na ustach przenosi on wojnę z Syrii, Afganistanu i Libii prosto do Norwegii. A już na pewno w taki sposób chce nam podziękować. Jednak chwilę potem, w późny piątkowy wieczór, nadeszły nowe straszne wiadomości – dokonano masakry na młodzieżowym obozie letnim.
Nie będąc Norwegiem, trudno zrozumieć symboliczne znaczenie wyspy Utoya, na której rozegrała się ta tragedia. Od lat 60. było to miejsce spotkań młodzieżówki Partii Pracy. Ktokolwiek coś znaczył w norweskim ruchu robotniczym, musiał kiedyś w tym miejscu być, najpierw jako uczestnik letniego obozu, a potem jako wykładowca. W tym miejscu tworzyły się tożsamości, zadzierzgały więzy. Gro Harlem Brundtland (ekspremier Norwegii – przyp. red.) była na wyspie tego samego dnia, w którym miała miejsce masakra, premier miał się tam pojawić nazajutrz, a potem jeszcze minister spraw zagranicznych.
Masakra była atakiem na matecznik ruchu robotniczego. Trudno było sobie wyobrazić, by taki cel mógł wybrać obcokrajowiec. I tak w rzeczywistości nie było. Aresztowano Norwega o skrajnie nacjonalistycznych poglądach, który przyznał się do dokonania zbrodni.
Kultura pokoju
W całej tej strasznej sytuacji była to jakaś ulga. Uprzedzenia wobec imigrantów to nic nowego. Skoro jednak nie był to atak z zewnątrz, ze strony jakiejś muzułmańskiej grupy chcącej przenieść wojnę do Norwegii, to jak mamy sobie poradzić z tymi niepojętymi zdarzeniami? Być może nie powinniśmy ich postrzegać, a zwłaszcza ich konsekwencji, jako wojny z zewnętrznymi wrogami. Być może chodzi o wewnętrzną wojnę kulturową.
Toczy się ona o to, jakie wartości powinny dominować w naszym kraju, jakie idee powinny nim rządzić. Mówiąc po prostu: czy w naszym kraju ma dominować kultura wojny czy kultura pokoju?