Łatwo w ostatnich dniach przyszło ustalenie kto jest winien koszmarnej sytuacji w polskim wojsku, szczególnie w lotnictwie, a najszczególniej - w 36. spec-pułku. Za łatwo.
Minister poleciał na pysk, nowy minister w porozumieniu z premierem rozwiązał feralną jednostkę, wręczył serię dymisji armijnym dygnitarzom - i pozamiatane. Teraz najjaśniejsza władza będzie mogła chwalić się tym, jak to szybko i bezlitośnie wyciągnęła konsekwencje, a dziennikarze - już to zresztą robią - przebąkiwać o tym, że może podobny porządek trzeba zrobić w paru innych jednostkach. Z samych publikacji "Rzeczpospolitej" dałoby się ułożyć długą listę ognisk zarazy do wypalenia - od dziwnych przetargów poczynając, przez serię zaniedbań w przygotowaniu zagranicznych misji (czasem zaniedbań zbrodniczych, bo kończących się śmiercią nieprzygotowanych żołnierzy), po fałszowanie dokumentów szkoleń pilotów wojskowych śmigłowców.
Owszem, polska armia jest chora, i czeka ją długi proces rekonwalescencji - oby zaczął się jak najszybciej. Jednak warunkiem skutecznego leczenia jest postawienie właściwej diagnozy. Czy za całe zło w polskim lotnictwie wojskowym i systemie szkolenia odpowiadają piloci 36. pułku, „betonowi" generałowie którzy oszukiwali szefa MON oraz tenże szef MON, psychiatra z zawodu, minister obrony z przypadku (został nim, bo tak akurat Donaldowi Tuskowi wyszło z układanki sił wewnątrz Platformy)?
Chyba nie całkiem.
"Polski lotnik poleci i na drzwiach od stodoły" - to jedna ze złotych myśli prezydenta Bronisława Komorowskiego. Czy to zachęta do przestrzegania procedur i unikania brawury?