To, że pierwszą troską Donalda Tuska po wyborczym zwycięstwie okazuje się wyzerowanie Grzegorza Schetyny, dziwić może tylko kogoś, kto zupełnie nie zna historii Platformy Obywatelskiej, względnie kogoś, kto bardzo intensywnie stara się nie przyjmować jej do wiadomości. Takie psychologiczne wyparcie, wynikające z zacietrzewionego przekonania, że "naszej partii" nie wolno krytykować, "bo wiadomo, kto by zdobył władzę, gdyby PO ją utraciła", wydaje się w tej chwili bardzo powszechne wśród elit III RP. Ale mimo to spróbujmy przypomnieć, czym Platforma miała być, a czym się nie stała w stopniu najmniejszym.
Teleturnieje i pornosy
Otóż – jakkolwiek groteskowo to brzmi w kontekście późniejszych wydarzeń – PO miała być partią zupełnie inną niż dotychczasowe. Nie watahą budowaną wokół wodza (jak partie prawicowe) ani klaką zebraną wokół salonu (jak UD) i nie grupą interesu (jak lewica i ludowcy). Platforma – co podkreślała jej nazwa – miała zagospodarować obywatelską aktywność zrodzoną przez III RP. Miała się stać infrastrukturą umożliwiającą awans i twórcze działanie ludziom nowym, którzy sprawdzili się w samorządach i działalności pozarządowej. Jej terenowe struktury miały być budowane spontanicznie, a ich zarządy, aż do szczebla krajowego, wyłaniane oddolnie – w drodze prawyborów.
Tak samo miały być konstruowane listy wyborcze, a więc i reprezentacja parlamentarna. Prawybory miały gwarantować, że kandydatami na posłów i senatorów z konkretnych okręgów (jednomandatowych, co wtedy PO bardzo mocno postulowała) będą ludzie rzeczywiście tam znani: lokalni liderzy i społecznicy wnoszący do działalności partii autentyczne problemy i emocje społeczeństwa. Trzej równorzędni liderzy prezentowali się raczej jako patroni, menedżerowie tej struktury niż wodzowie partyjni.
Nawet zapowiedź rezygnacji z dotacji budżetowej, pobrzmiewającą tanim populizmem, przedstawiano jako element odzyskiwania państwa dla obywateli – ruch oddolny, zakorzeniony w społeczeństwie i mu potrzebny, miał pozyskiwać donacje od ludzi, którym służył.
Zestawienie zapowiedzi sprzed dziesięciu lat z późniejszą polityczną drogą Donalda Tuska i jego formacji, a zwłaszcza ze stanem dzisiejszym, daje efekt groteskowy. W tym kontekście triumf, jakim jest utrzymanie się u władzy na kolejną kadencję, wygląda jak sukces telewizji, która startowała, głosząc wiarę, iż można zdobyć masową oglądalność ambitnym kinem, teatrem i transmisjami z filharmonii – i teraz się cieszy, że faktycznie zdominowała rynek, przemilczając, że po drodze przerzuciła się na teleturnieje, filmy z mordobiciem i pornosy.