Makowski: oburzeni mogą zmienić świat

"Oburzeni" nie chcą dyktatu rynku. Nie chcą ponosić kosztów lekkomyślnych decyzji bankierów. Nie chcą legitymizować polityków, którzy chodzą na pasku wielkiego biznesu – pisze publicysta

Aktualizacja: 19.10.2011 10:51 Publikacja: 18.10.2011 19:48

Makowski: oburzeni mogą zmienić świat

Foto: ROL

Byłem akurat na Uniwersytecie Yale, gdy w 2008 roku Barack Obama zostawał 44. prezydentem Ameryki. Pamiętam doskonale entuzjazm studentów i profesorów, jaki towarzyszył wyborowi pierwszego czarnoskórego amerykańskiego przywódcy. Nie zapomnę nadziei, jaką żywili  – szczególnie ludzie młodzi – mówiąc: Teraz w końcu idzie zmiana, której potrzebuje Ameryka. Niemal każdy z nich miał poczucie, że kraj czeka nieuchronny przełom. Parafrazując słynne hasło alterglobalistów, którzy od lat powtarzają, że "inny świat jest możliwy", chciało się wówczas krzyczeć: Inna Ameryka jest możliwa.

Jednak nadzieja i entuzjazm ludzi, które wyniosły Obamę do władzy, miały w sobie coś niepokojącego. Większość "zwykłych Amerykanów" tak bardzo tęskniła za radykalnymi zmianami, że Obama mimo najszczerszych chęci nie mógłby sprostać ich oczekiwaniom. Kraj po dwóch kadencjach George'a W. Busha był w rozsypce. Kwestią czasu było, kiedy ich nadzieje związane z wyborem nowego prezydenta przerodzą się w rozczarowanie, które przyniosą jego rządy.

Tyle że Obama rozczarował szybciej, niż chcieliby tego nawet jego zagorzali zwolennicy. Bo prezydent, który tyle mówił o sprawiedliwości społecznej, który obiecał skończyć z dyktatem rynku, nawet nie podjął próby zmiany sytuacji. Można powiedzieć, że dzisiejsze rozczarowanie Amerykanów jego prezydenturą bierze się stąd, że już na wejściu skapitulował. Że nim wprowadził się do Białego Domu, uszedł z niego cały reformatorski zapał, który prezentował jako kandydat na prezydenta "innej Ameryki".

Gdzie są źródła  jego niemocy?

Są dwie zasadnicze przyczyny. Przede wszystkim odwaga myślenia musi iść w parze z odwagą działania. Sukces Obamy polegał na tym, że jako pierwszy odważył się pomyśleć kategoriami "innej Ameryki". Innej niż ta tradycyjna, której ikoną był George W. Bush, a której interesy dobrze oddaje imperialna triada: wojsko, które zdobywa, handel, który otwiera rynek, oraz misjonarski prozelityzm, który konserwuje społeczeństwo. O ile więc Obama myślał odważnie, o tyle odważnie nie potrafił działać. Nie przekuł słów w czyny.

I właśnie brak mocy działania to kolejne źródło rozczarowania Amerykanów jego polityką. Jak wiemy, idee pozbawione mocy są bezsilne. Błąd obecnego lokatora Białego Domu polega na tym, że chciał zadowolić wszystkich. Tyle że – jak mawiał Jacek Kuroń – jeśli chcesz się podobać wszystkim, to zapisz się do orkiestry dętej. W konsekwencji Obama nie tylko nie zadowolił wszystkich, ale i wszystkich rozczarował. Roztrwonił ten wielki kapitał, który zdobył i którym został obdarzony i przez Amerykanów, i przez dużą część obywateli na całym świecie.

Jego błąd polega na fałszywym założeniu, że republikańska opozycja była i jest gotowa do daleko idącej współpracy. Nie była.

I nie jest. Republikanie blokowali forsowaną przez Obamę ustawę dotyczącą reformy zdrowia, gdyż w ich przekonaniu powszechne ubezpieczenie obywateli to przejaw socjalizmu. Teraz do kosza poślą kolejną propozycję prezydenta – nowy pakiet pobudzenia rynku pracy polegający na poważnych cięciach w wydatkach rządowych przy jednoczesnej podwyżce podatków dla najbogatszych.

Herbaciani fundamentaliści

Partia Republikańska jest obecnie skazana na łaskę i kaprysy ruchu Tea Party, którego jedynym celem jest walka z rządem federalnym i dalsze obniżanie podatków. Jak zauważa Richard T. Ford, profesor prawa na Stanford University: "ci ekstremiści, którzy chcą faktycznie rządzić Stanami Zjednoczonymi, wierzą w tę najbardziej surową i ekstremalną wersję wolnego rynku".

W kwestii wiary fundamentalizm wolnorynkowy "herbaciarzy" niewiele się różni od fundamentalizmu islamskiego. Wypracowanie kompromisu w sprawie podatków czy ubezpieczenia zdrowotnego z działaczami Tea Party jest tak samo pozbawione sensu jak szukanie pokoju z członkami al Kaidy.

Tymczasem Obama, zamiast realizować swój program, który dał mu zwycięstwo, podjął się karkołomnej próby przekonywania twardej bazy republikańskiej, szczerze go nienawidzącej, że może reprezentować także jej interesy. I ta polityka okazała się zabójcza. Nie można jednocześnie służyć korporacjom ubezpieczeniowym i przeprowadzać reformę systemu ubezpieczeń zdrowotnych. Czy to znaczy, że Obama przejdzie do historii jako prezydent, który zawiódł nadzieje Amerykanów?

Inna Ameryka

Zgoda: okazał się papierowym reformatorem. Jego polityka stała się zaprzeczeniem jego hasła wyborczego. Dziś zdanie: "Yes, we can", Obama musiałby poddać korekcie, mówiąc: "No, I can't". Paradoks tej sytuacji polega jednak na tym, że to nie tyle ludzie, ile rzucane przez nich hasła zmieniają świat. Moc tkwiącą w słowie doskonale rozumiał rabin polskiego pochodzenia Abraham J. Heschel, gdy notował: "ze wszystkich rzeczy na ziemi jedynie słowa nigdy nie umierają. Mają tak niewielką materię, ale tak wielkie znaczenie".

Słowa "Yes, we can", które Obama rzucił przed czterema laty, dopiero dziś stają się ciałem. Jednak nie dzięki jego polityce, lecz paradoksalnie pomimo jego działań. Tamte słowa wprowadzają w życie przedstawiciele ruchu Okupuj Wall Street, który jest nie tylko odpowiedzią na prawicowy i neoliberalny populizm reprezentowany przez Tea Party. Jest także zalążkiem zmiany, która wyrosła z przekonania, iż "Inna Ameryka jest możliwa". A co za tym idzie: "Inny świat jest możliwy".

Oczywiście, słychać już, szczególnie w mediach głównego nurtu i w komentarzach neoliberalnych ekspertów, słowa mające przekonać opinię publiczną, że ruch ten jest li tylko przejawem frustracji i bezradności młodych ludzi. Banalizuje się także to, że 15 października na ulice ponad 900 miast na całym świecie wyszły tysiące pokojowo nastawionych ludzi, którzy mówią dość "dyktatowi rynku" (w Rzymie chuligani podłączyli się pod "oburzonych", siejąc zniszczenie). Ludzi, którzy nie godzą się na to, by być "99-procentową" milczącą większością spłacającą długi zaciągnięte przez lekkomyślnych bankierów. Ludzi, którzy przestali wierzyć, że niewidzialna ręka rynku reguluje cokolwiek poza pogłębianiem nierówności i pomnażaniem biedy.

Co więcej, ten globalny protest dla globalnej zmiany, który oglądaliśmy  15 października, dopiero teraz nabiera rozmachu. Jest on bowiem nawiązaniem do Global Day of Action – serii obywatelskich protestów na początku lat 90. zogniskowanych na kwestiach klimatycznych. Ale jest też owocem coraz powszechniejszego przekonania zwykłych ludzi jak świat długi i szeroki, że skuteczną odpowiedzią na "globalny kapitał" nie mogą być "lokalne regulacje". Że zmiany i regulacje rynku, których dziś się domagają, mają sens tylko wtedy, gdy mają zasięg światowy. Bo skoro zglobalizowały się rynki finansowe, dlaczego nie można zglobalizować regulacji i kontroli trzymających te rynki w ryzach?

To nie jest  bananowa młodzież

Czy jednak ci, których media pokazały 15 października, to nie są zwykli utopiści albo anarchiści, którzy chcą zdemolować nasz dobrze ułożony świat? Jedna z najbystrzejszych badaczek ruchów społecznych, włoska politolożka Donatella della Porta, w rozmowie opublikowanej na stronach Instytutu Obywatelskiego podkreśla, że "byłoby mylące, gdyby utożsamić okupujących Wall Street z anarchistami, którzy odrzucają instytucję państwa".

Przeciwnie, protestujący chcą, by państwo wzięło pod kontrolę rynki, które spuściły się z łańcucha, siejąc spustoszenie, pomnażając niepewność, poszerzając zakres biedy: "protestujący nie kontestują więc państwa, rządu czy konkretnych instytucji międzynarodowych – mówi della Porta  – ale kierunek polityki finansowej czy społecznej, które one proponują". Okupujący Wall Street mówią więc: "niech państwo, które przecież wspólnie budujemy, pokaże swoją siłę w wojnie, którą wypowiedział rynek".

Mimo to pojawia się zarzut kreślony z cynicznym uśmiechem na twarzy, iż protestujący to bananowa młodzież. Że nie mają żadnych konkretnych postulatów. Otóż jedno jest pewne: wiadomo, czego protestujący nie chcą. Nie chcą dyktatu rynku. Nie chcą ponosić kosztów za lekkomyślne decyzje bankierów, którzy doprowadzili do obecnego kryzysu. Nie chcą legitymizować polityków, którzy chodzą na pasku wielkiego biznesu, a nie reprezentują interesów zwykłych ludzi.

Co więcej: w postawie członków ruchu dostrzegam odpowiedzialność, która jest przeciwieństwem wszechobecnej do wczoraj obojętności. Obojętności, która była naszym największym wrogiem. Mam nadzieję, że od dziś nie zapomnimy już, że w demokratycznym i wolnym społeczeństwie, choć nie wszyscy jesteśmy winni, to wszyscy jesteśmy za nasz wspólny los odpowiedzialni.

Obama wciąż ma szansę

A dziś to politycy mają obowiązek przedstawić skuteczny program, który będzie stanowił odpowiedź na bolączki podnoszone przez "oburzonych" w Europie i członków ruchu Okupuj Wall Street w Ameryce. Szef Komisji Europejskiej Jose Manuel Barroso już zaproponował podatek od transakcji finansowych, mający dać rocznie 55 mld euro, i odpowiedzialność karną dla bankierów spekulantów. To dobry sygnał  napawający nadzieją.

Tyle że główna gra toczy się na boisku amerykańskim. To prezydent Obama musi w końcu dorosnąć do realizacji tych wielkich idei, które przedstawił jako kandydat na prezydenta USA w  2008 roku. Musi pojąć, że jedyną szansą, by obronić dziś swoją słabą prezydenturę, ale przede wszystkim zacząć budować "inną Amerykę",  jest poważne potraktowanie postulatów protestujących.

Osiem lat prezydentury Busha sprawiło, że Ameryka pod jego przywództwem stała się źródłem dwóch wojen – w Afganistanie i Iraku – oraz globalnego kryzysu gospodarczego i ekonomicznego. Prezydent Obama wciąż jeszcze ma szansę sprawić, by Ameryka zakończyła obie te wojny. By przeprowadziła reformy społeczne i gospodarcze, których celem stanie się obrona interesów tych "99 proc." Amerykanów. Bo przecież globalne zmiany społeczne i gospodarcze – zarówno te dobre, jak i te złe – swój początek wciąż jeszcze mają w Ameryce.

Autor jest filozofem i publicystą, szefem związanego z PO Instytutu Obywatelskiego (www.instytutobywatelski.pl)

Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?