Wpołowie lat 60., tuż po maturze, pracowałem jako robotnik w fabryce. W czarno-białej telewizji przemawiał towarzysz Wiesław, ale na co dzień ludzie żyli w innym wymiarze aniżeli ten, który postrzegał on z centralnej siedziby partii. Pracy nie brakowało, ale proletariacka arogancja władzy powodowała otarcia społecznego naskórka.
W grudniu 1970 roku młody partyjny uczony Krzysztof Ostrowski opublikował pracę, z której wynikało, że robotnicy mają realną reprezentację polityczną w postaci związków zawodowych. Tydzień później rozdźwięk pomiędzy dyskursem uprawianym przez władzę wsłuchaną z lubością w dźwięk własnego głosu a tym, o czym rozmawiają ludzie ściśnięci w autobusie do pracy, stał się wręcz nieoczywisty.
Kilkanaście lat po maturze pracowałem już w Polskiej Akademii Nauk. Na ekranach nielicznych kolorowych telewizorów stłoczeni oglądaliśmy mistrzostwa świata w piłce nożnej. Towarzysz Gierek tłumaczył ludziom, że Polska będzie rosła w siłę, a pewien jego doradca przekonywał, że ogólnie jest lepiej, aby zasobność i wykształcenie nie szły w parze, bo ludzie mogą uzyskać zbyt duży wpływ na życie. Ludzie rozmawiali o tym, jak kupić mięso i załatwić mieszkanie. Do czasu.
Przepływy jednokierunkowe
Co jakiś czas rzeka, którą płynie nurt życia społeczeństwa, rozlewa się szeroko i wtedy woda w rzece polityki wzbiera również. Ludzkie sprawy przypominają górski potok, którego czysty nurt wzbiera raptownie. Polityczne reperkusje nieuwagi w stosunku do ludzkich przedmiotów troski przypominają powódź.
W greckich domach i w greckim parlamencie mówi się teraz różnym językiem. Jak wykazały niedawne zamieszki w Anglii, czym innym żyje ulica w Londynie, a czym innym Izba Lordów. Podobnie będzie zapewne w czasie najbliższych wyborów w USA.