Kto dziś pamięta, że była taka partia, różnie się nazywała, miała w akronimie literę "D": UD, PD, LiD. Ten ostatni skrót oznaczał połączenie z SLD. Pomysł okazał się "do de" i została tylko "GW", która napisała ostatnio, po wyborze Leszka Millera: "dlaczego sympatyk lewicy musi dziś wybierać między towarzyszem Szmaciakiem z SLD a jakobińskim antyklerykałem od Palikota. Lewica zasługuje na więcej".
Chciałoby się zapytać – więcej czego? Chyba nie upokorzeń, bo tych było w nadmiarze. Mówili wyniośle, z pańska, że Sojuszowi mniej wolno, jeśli proponowali mezalians – to z "wielkimi indywidualnościami lewicy". Jak to zwykle bywa z nieodwzajemnioną miłością, reagują z wściekłością. Widać jeszcze im nie przeszło, dobijali Napieralskiego niemal codziennie, bo "aparatczyk", teraz rzucili się na Millera. Wolą Kalisza, wiadomo, ogromna "indywidualność lewicy", ikona dobrostanu.
A propos, co "sympatyk lewicy musi dziś wybierać"? Media wypełniły się tekstami o starciu dwóch wizji: Millera i Kalisza. Jako sympatyk lewicy uważam, że obie mają nikłe szanse, chyba że...
Zalążek klęski
Zanim dokończę zdanie, przedstawię skróconą diagnozę sytuacji – po wojskowemu – "ocenę położenia", bo partia przecież "leży". Stoczyła się po równi pochyłej ze szczytu w roku 2001. Elektorat lewicy mobilizowało wówczas szaleństwo dekomunizacji, lustracji i innych wariacji nieudolnego rządu Jerzego Buzka i partii Mariana Krzaklewskiego (takiego prawicowego Olejniczaka). No i był szczytny cel: doprowadzenie Polski do struktur europejskich pomimo oporu prawicy, episkopatu i straszenia w Radiu Maryja.
W ogromnym sukcesie tkwił zalążek klęski. Już po roku SLD mocno stracił w wyborach samorządowych. Notowania były coraz gorsze w kolejnych sondażach – jeszcze przed polowaniem na Lwa R. i nagonką redaktorów "GW". Lawinowy spadek poparcia, balansowanie na granicy progu wyborczego trwa od kilku lat. Millerowi przydałby się jakiś remanent. Rządził, gdy wyborcy pokazali Sojuszowi czerwoną kartkę, i sam wypadł z gry. Przypomnę, że nieszczęście dla Sojuszu zaczęło się wówczas, kiedy jako premier, myśląc zapewne o sukcesji po drugiej kadencji Aleksandra Kwaśniewskiego, chciał podobać się wszystkim, jak to kandydat na najwyższy urząd w RP.