Młodzi Polacy karmieni są przez starsze pokolenia i elity polityczne historią o peerelowskich brakach i odcięciu od dóbr Zachodu. A także mitem solidarnościowego zrywu, dzięki któremu powróciliśmy na łono zachodniej cywilizacji, by dziś być gospodarczą zieloną wyspą pośród państw UE pogrążonych w kryzysie. Wystarczy jednak wyjazd za granicę albo analiza danych statystycznych, by zdać sobie sprawę, że 22 lata po historycznym przełomie Polacy czują się biedakami Europy.
W połowie 2011 r. średni roczny zarobek w krajach tak zwanej starej Unii wynosił 21,4 tys. euro rocznie. Polska lokowała się dopiero na siódmym miejscu wśród nowych krajów członkowskich – ze średnim rocznym zarobkiem 5,4 tys. euro. Za nami były tylko Litwa, Rumunia i Bułgaria. W najbogatszym polskim województwie mazowieckim średni miesięczny zarobek wynosił 4180 zł, ale już w najbiedniejszym warmińsko-mazurskim – 2850 zł. Tymczasem nic nie ogranicza dostępu do świata reklamy, który lansuje konsumencki styl życia oparty na sloganie, że można mieć wszystko.
To oczywiste kłamstwo przynosi opłakane skutki. Za komuny Polacy wynosili z biur zeszyty, długopisy, z fabryk – śrubokręty i śrubki, a z placów budów – cegły i cement. Teraz zaś korzystają nielegalnie m.in. z muzyki, filmów i programów komputerowych. Nie pochwalam tego, ale najczęściej nie stać ich na normalne uczestnictwo w kulturze, gdy weekendowy bilet na film w warszawskim kinie kosztuje dla dorosłych 28, dla dzieci zaś 20 zł, czyli mniej więcej tyle samo co w Berlinie (8 euro). Ponad 20 lat po zburzeniu berlińskiego muru płacimy za kino tyle co Niemcy, zarabiając dużo mniej.
No code
Bardziej budujący jest przykład fonograficzny. Producenci muzyki już dawno uznali, że takie same ceny nagrań w Polsce i Niemczech nie mają nic wspólnego z wolnym rynkiem. Dlatego, gdy kilka lat temu Zachód znowu zaczął nam uciekać, wprowadzono tzw. polską cenę CD. Chodziło o to, by polscy fani mogli kupić premierowy album legalnie – za równowartość ok. 10 euro, bo zachodnia cena (17 – 20 euro) była nie do przyjęcia. Wydawcy płyt pamiętali, że piractwo fonograficzne w Polsce na początku lat 90. brało się z biedy, a nie tylko z postkomunistycznej mentalności.
Podczas manifestacji przeciwko ACTA objawili się "nowi, młodzi biedni" i to oni demonstrują przeciwko rozwiązaniom, które chronią autorów przed piractwem. Są pewnie dziećmi gorzej zarabiających. Nastolatkami i studentami wyposażonymi przez globalne koncerny w nowe urządzenia pozwalające na darmowe kopiowanie muzyki, filmów i gier, wychowanymi na reklamowym micie pełnego dostępu do dóbr konsumpcyjnych. W czym przeszkadza małe kieszonkowe i głodowe stypendium. Dlatego buntują się przeciwko światu korporacji, które proponują konsumentom towary po światowych cenach.
Świadomość zbyt wysokich kosztów dóbr kultury mają również największe gwiazdy. To dlatego grupa Radiohead po zakończeniu umowy z dużym koncernem sprzedawała płytę w sieci za "co łaska". A dziś wielu artystów, by ominąć kosztowną fonograficzną biurokrację, wystawia muzykę online za darmo, traktując ją jako rodzaj zaproszenia na koncerty. I na nich dopiero zarabia.
Te działania pod hasłem "no code", lansowane m.in. przez młodych raperów, są odpowiedzią na kulturę płatnych portali i telewizji, które serwują lepiej uposażonym najciekawsze propozycje filmowe i muzyczne.