Działań, polegających na promocji praw człowieka, rozumianych tak, jak pojmuje je większość zachodnich elit, w sposób taki, jaki ich zdaniem jest odpowiedni.

Sposób ten ma coraz mniej wspólnego z szanowaniem suwerenności niepodległych państw definiowanej tak jak niegdyś. W myśleniu elit coraz bardziej przeważa bowiem koncepcja nadrzędności praw człowieka nad państwową suwerennością. A za integralną część tych praw uważane jest uprzywilejowanie „mniejszości seksualnych" na wzór Zachodu i zwalczanie przez państwa wszystkiego, czego zwalczania chcą od rządów działacze owych „mniejszości".

Nie jest to dla Polski sytuacja łatwa, bo mamy do czynienia z potężnymi sojusznikami, na relacjach z którymi nam zależy. A także dlatego, że sojusznicy ci w ramach jednego pakietu „praw człowieka" prócz postulatów gejowskich promują też prawa człowieka bez cudzysłowu, te autentyczne, stojące kością w gardle dyktatorom. Czynią to również na wschód od naszych granic -  na Ukrainie, Białorusi i w Rosji. A my przecież solidaryzujemy się z tymi działaniami i chcemy, by tamtejsze dyktatury czy półdyktatury upadły lub zreformowały się.

Ale wyciągnięcie z tego wniosku, że powinniśmy potulnie zgadzać się na wszystko, co podoba się w Waszyngtonie czy Londynie, byłoby niesłuszne. Choćby dlatego, że choć nam zależy na sojusznikach, to i im zależy na nas. Polska ma pewien ciężar gatunkowy; musi prowadzić politykę realistyczną, ale nie jest skazana na potakiwanie.

Sądzę, że nie tylko przekonani przeciwnicy gejowskiej ideologii, ale i wszyscy, którym zależy na podmiotowej pozycji Polski, powinni jasno stwierdzić, że nasi sojusznicy przekroczyli linię, której przekraczać nie powinni. Zachodnie elity chcą sprzedawać prawa człowieka w pakiecie z kulturowym przekształcaniem społeczeństwa. Powinny otrzymać jasny sygnał, że w Polsce nie ma zgody na taką transakcję wiązaną.