Po gorących sporach w Platformie Obywatelskiej o in vitro coraz częściej pojawia się pytanie o głębokość rozłamu w partii rządzącej. Ale by w ogóle można było mówić o rozłamie, musi dojść do jednej z dwóch sytuacji: albo premier Donald Tusk postanowi wyrzucić Jarosława Gowina z PO, albo konserwatyści będą chcieli odejść sami. W najbliższym czasie jednak - moim zdaniem - na to się nie zanosi, bo żadnej stronie nie jest to na rękę. W efekcie Donald Tusk jest skazany na Gowina i jego grupę, a konserwatyści są skazani na Tuska. A obie strony mają zarówno interes polityczny, jak i ideowy w tym, by zachować status quo i doprowadzić do zawieszenia broni.
Ani w lewo, ani w prawo
Dlaczego? Dlatego, że Tusk potrzebuje skrzydła konserwatywnego, by móc pokazywać Platformę jako partię wielonurtową i pragmatyczną. Partię, z którą mogą się identyfikować wyborcy prawicowi i lewicowi. Dotychczas mu się to udawało, bo koncentrował się na pragmatyzmie - budował Orliki, stadiony i lotniska, autostrady i drogi ekspresowe. I stara się robić wszystko, by Polska nie przestała być zieloną wyspą. Równocześnie usiłuje też nie zajmować jednoznacznego stanowiska w sporach światopoglądowych. Zauważmy, to Platforma kłóciła się o in vitro, nie Tusk.
A w dodatku do chwili, w której nie przyjdzie do głosowania nad konkretną ustawą, premier nie musiał kierować partii ani w lewo, ani w prawo. Rok temu Tusk zaczął widocznie kokietować wyborców lewicowych - związane to było jednak z pojawieniem się na scenie politycznej partii Janusza Palikota. Ale właściwie z wyjątkiem antykościelnej retoryki niewiele się zmieniło. Bo premier wie, że nie może iść za daleko, by nie stracić wyborców bardziej konserwatywnych. Dlatego też teraz pozwala na wzmacnianie się prawego skrzydła w PO. Jest do tego zmuszony tym bardziej, że od prawej strony Platformę zaczyna zachodzić prezydent Bronisław Komorowski.
Ale w PO są też przecież zwolennicy związków partnerskich, choć postulatu adopcji dzieci przez pary homoseksualne nikt w Platformie jeszcze nie głosi. Można więc pokazać, że w partii jest miejsce na poglądy zdecydowanie prawicowe i zdecydowanie lewicowe. Ekstrema zaś są poza Platformą.
Nie kradnie partii
Jeśli przypomnimy sobie wcześniejsze wyrzucenia lub wypchnięcia z Platformy, bez trudu zauważymy, że odbywały się one w innych okolicznościach. W przeciwieństwie do Jana Rokity, Pawła Piskorskiego, Andrzeja Olechowskiego, ale też do marginalizacji Grzegorza Schetyny, Jarosław Gowin dotąd nie chciał zagrozić przywództwu Donalda Tuska. Nie chciał ukraść przewodniczącemu partii. Najwyżej walczy o swoją pozycję, o podmiotowość swej grupy i swych przekonań.