Pół roku temu napisałem w „Uważam Rze”
, że politycy niemieckiej chadecji konsultują z innymi formacjami w kuluarach europarlamentu kandydaturę Donalda Tuska na szefa Komisji Europejskiej. Szef MSZ Radosław Sikorski zarzucił mi wtedy brak patriotyzmu, choć nie kwestionował faktu. Inaczej dziennikarze. Oni, aby pomóc Tuskowi, zaprzeczali, podważali, ironizowali.
Teraz to samo napisał „Der Spiegel”: Tusk ma być faworytem kanclerz Angeli Merkel na stanowisko szefa europejskiego rządu. Polscy dziennikarze uznali tym razem fakt za mocno prawdopodobny. Tylko „Gazeta Wyborcza” nadal manifestowała swój sceptycyzm, uznając to wszystko za intrygę polskiej prawicy. Nawet wtedy, kiedy kilku unijnych polityków (w tym wpływowa komisarz sprawiedliwości Viviane Reding, przedstawicielka EPP z Luksemburga) uznało pomysł za interesujący, a więc pośrednio go potwierdziło.
Dekoracyjny szef
Nikt nie twierdzi, że te przymiarki gwarantują Tuskowi automatycznie wybór. Czas wszechwładzy niemiecko-francuskiego duetu Merkel Sarkozy się skończył do tego stopnia, że sama pani kanclerz może nie wyjść zwycięsko z wyborów wewnątrzniemieckich. EPP (Europejska Partia Ludowa) może też przegrać wybory do europarlamentu w roku 2014, a to oznacza, że jej kandydat będzie się musiał obejść smakiem. Na czele Komisji stanie wtedy niemiecki socjalista.
Czy to jednak oznacza, że Tuskowi nie opłaca się być kandydatem EPP? Jeśli miałby się obawiać zarzutów prawicowej opozycji, że nie dba o polskie interesy, to po publikacji „Spiegla” mleko już się rozlało. Są zaś i korzyści, bardzo kuszące. Nowa formuła wyborów europejskich zakłada, że kandydat musi być znany, jeszcze zanim wyborcy pójdą w poszczególnych krajach do urn. To ogromnie wzmocniłoby szanse PO w Polsce tak jak w 2009 podbudowała ją kandydatura Jerzego Buzka. Wybory europejskie w roku 2014 są zaś próbą generalną przed wyborami krajowymi w roku 2015. Nie ma tu automatyzmu, ale jest szansa.