Czekaliśmy i doczekaliśmy się. Magdalena Środa rzuca hasło: „Gowin gorszy niż Amber Gold”, a „Gazeta Wyborcza” tuli do piersi sędziego Ryszarda Milewskiego z Gdańska, sugerując, że dla ministra sprawiedliwości ta sprawa to jedynie pretekst do akcji przeciw Donaldowi Tuskowi. Czy to czegoś nie przypomina? Tak, trzy lata temu dowiedzieliśmy się, że Mariusz Kamiński na czele CBA był nieporównanie groźniejszy niż afera hazardowa.
Widmo IV RP?
O tym, że prokuratorzy i sędziowie często muszą rozważać, co jest ważniejsze litera czy duch prawa wie każdy, kto zetknął się z jurysprudencją. W Polsce jednak wypowiedź ministra Gowina na ten temat wywołała histerię skonstruowaną w podobny sposób jak w czasach rządów Jarosława Kaczyńskiego, kiedy to wrzawa wokół wypowiedzi polityków PiS tworzyła atmosferę politycznego kryzysu i neurozy. Nieroztropne zdanie: „Mam w nosie obowiązujące prawo” wyrwano z kontekstu i poddano histerycznej krytyce.
Oczywiście Gowin powinien wiedzieć, że największe emocje nie usprawiedliwiają takiego zdania w ustach szefa resortu sprawiedliwości. Można też przychylić się do opinii, że przedstawiciel rządu nie powinien nakazywać wywiezienia akt z Gdańska do Warszawy. Ale przecież w podobny sposób akta przewożone są do Kancelarii Prezydenta w przypadku rozpatrywania spraw o ułaskawienie! Kreowanie na podstawie błędów ministra zdemonizowanej wizji Gowina jako zagrożenia dla demokracji to groteska. Minister odrzuca sugestie, że chciał osobiście przeglądać akta. Podkreśla, że mieli się tym w Warszawie zająć sędziowie wizytatorzy, którzy mieli mu zdać raport na temat sposobu osądzania spraw.
Większość mediów nie zajmowała się kwestią, czy Gowin w odpowiedni sposób posłużył się procedurami dostępu do akt. Zamiast tego politycy zatrzęśli się w świętym oburzeniu, a publicyści wywołali moralną panikę. Nie dyskutowano o jakości funkcjonowania prokuratury i sędziów, lecz ogłoszono, że „zły” Gowin szykuje autorytaryzm w „pisowskim stylu”. Doktor Jacek Kucharczyk, prezes Instytutu Spraw Publicznych, uznał wręcz, że niezręczna wypowiedź ministra sprawiedliwości „przywołuje widma IV RP”. Grzmiał: „Pamiętamy słynne stwierdzenie Ludwika Dorna o tym, jak trzeba walczyć z imposybilizmem prawnym, co znaczyło, że prawo nie może być przeszkodą, gdy istnieje polityczna wola zmian”.
Te słowa to pośredni komplement dla formacji Jarosława Kaczyńskiego - dowodzą one, że każdy minister, który chce podjąć walkę z patologiami środowiska prokuratorskiego i sędziowskiego, spotyka się z kontrkampanią kreującą go na podpalacza resortu. Kto próbuje badać, dlaczego sądy były tolerancyjne wobec patologicznego charakteru kariery Marcina P., otrzymuje etykietkę „pisowca”. A wszystko to następuje niedługo po kompromitacji sędziego Ryszarda Milewskiego, które mogło wywołać wrażenie, że środowisko sędziowskie jest uległe wobec obecnej władzy.
Tymczasem to publicyści mainstreamowych mediów lekceważąc afery i neurotycznie reagując, gdy ktoś chce z nimi walczyć, powodują sytuację, w której niemożliwe jest uzdrowienie wymiaru sprawiedliwości. Jeden z dziennikarzy TVN oburzał się niedawno w kontekście wypowiedzi ministra Gowina o „sitwach” na polityków, którzy mówią chętnie o przyjaznych przestępcom „układach” w sądach i prokuraturze, ale nigdy niczego nie potrafili udowodnić. Rzecz w tym, że właśnie próby wyjaśniania tych patologii (nie tak znowu częste w ostatnich dwóch dekadach) wywoływały histerie prawniczych i sędziowskich elit, a w ślad za nimi mediów.