Wszystko na to wskazuje. W popkulturze tak już jest, że mody i estetyki wracają co 15–20 lat. Najwyraźniej tak jest również w polityce. Przynajmniej polskiej. Informacja, że na pierwszomajowym pikniku SLD w Warszawie pojawi się discopolowy zespół Weekend, znany z hitu „Ona tańczy dla mnie”, niejednego wzruszyła do łez, niejednemu przypomniały się cudowne czasy młodości, pierwszej kampanii Aleksandra Kwaśniewskiego w 1995 roku, kiedy z niezrównaną gracją dzisiejszy prezydent emeryt pląsał na scenie w rytm przeboju grupy Top One „Ole, Olek”. Wtedy zadziałało, gdyby miał dziś zatańczyć, różnie by mogło być. Choroba filipińska pląsom nie sprzyja, zarażeni nią zostają raczej przy stole „z twarzą wtuloną w kotlet schabowy panierowany”, jak powiada klasyk.
Złośliwi powiedzą, że Sojuszowi przypomniały się nie tylko pląsające sukcesy Kwaśniewskiego, ale i stara dobra tradycja warszawskiego święta „Trybuny Ludu”, na którym zawsze grały największe ówczesne gwiazdy pop. Mnie, już zupełnie serio mówiąc, kojarzy się to jednak z początkami postpolityki po polsku. Aleksander Kwaśniewski w 1995 roku był prekursorem. Pierwszy zrozumiał, że w epoce telewizji liczy się nie co, ale jak. Nie to, jakie polityk ma poglądy, ale to jak tańczy. Potem mariażu polityki z popkulturą próbowało wielu, ale już nikt z tak dobrym skutkiem. Michał Wiśniewski z Ich Troje grał i dla SLD, i dla Samoobrony, Czesław Niemen dla AWS, w 2007 roku Tomek Lipiński śpiewał dla Platformy piosenkę Tiltu „Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie”. Działało coraz słabiej. Żeby odpowiedzieć, dlaczego nie trzeba szczególnej przenikliwości, wystarczy włączyć któryś z kanałów informacyjnych. W czasach kiedy polityka stała się popkulturą, żadna gwiazda nie zapewni wygranych wyborów, jeśli nie ma się we własnych szeregach postaci potrafiących zachowywać się jak gwiazdy show-biznesu.
Dlatego SLD „Weekend” nie pomoże. Nawet jakby zaprosili Madonnę, nie wygrają wyborów. Za to kto wie, czy nie pomoże Leszek Miller. Może i swoje żarty o „mężnym sercu w kształtnej piersi”czy o tym, że „prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale po tym, jak kończy”, miał przygotowane. Może i były seksistowskie, ale to człowiek ze starej dobrej PZPR-owskiej szkoły – nigdy by na pytanie „Wiadomości” o ulubioną książkę nie powiedział jak Grzegorz Napieralski, że jest nią „Janko Muzykant”. Bo wiedziałby, że to dowodzi, iż żadnych książek w życiu nie czytał.