To tam, co roku na wakacje (a jeśli się da, to też kiedy indziej) ciągniemy z rodziną, by pomodlić się przed obrazem Kalwaryjskiej Pani, pochodzić po niewysokich górach i porozmawiać z franciszkanami o Bogu, rodzinie i normalności. A potem zajechać do Przemyśla na fantastyczne lody na rynku i spacer uliczkami, przy których stoi pełno kościołów. A także spotkać ludzi, którzy przed świątynią zdejmują czapkę z głowy i pokornie czynią znak krzyża przed przydrożnymi kapliczkami.

Dopiero z tej perspektywy – Podkarpacia, ale także Małopolski, Podlasia czy Kaszub – widać, że Polska jest inna, niż przedstawiają media. To nie jest kraj wielbicieli Madonny, zwolenników in vitro czy wyzwolenia kobiet za pomocą ideologii gender. To miejsce, w którym ludzie wciąż się modlą jak za dawnych czasów, pielgrzymują do Matki Bożej, na kolanach potrafią obejść kaplicę dookoła i tyłem maszerować do świętego miejsca, by wybłagać dobrego męża. W sierpniu pieszo wędrują na wielki kalwaryjski odpust, w czasie którego Matka Boża jest ubierana w piękne szaty i czczona w sposób, którego nie powstydziliby się Filipińczycy czy Latynosi.

To także Polska ludzi młodych, którzy w lipcu potrafią na rowerach jechać 700 kilometrów na Franciszkańskie Spotkanie Młodych, żeby przez kilka dni uczestniczyć w mszach świętych, adorować Najświętszy Sakrament i słuchać ludzi, którzy opowiadają im o wierze. A także modlić się o zdaną maturę, dobry wybór powołania, wyzwolenie ojca z nałogu alkoholizmu czy siostry ze złego, toksycznego związku. I wreszcie bawić się na rockowym czy hiphopowym koncercie.

Warszawka o tym nie wie, bo jest tak zajęta robieniem interesów, małpowaniem Zachodu i odcinaniem się od korzeni, że tej innej Polski już nie dostrzega. A takich miejsc jest wiele. Warto o nich pamiętać, bo to także jest Polska. O wiele zresztą prawdziwsza i pełniejsza niż skupiona na robieniu kasy Warszawa czy kosmopolityczny Gdańsk (swoją drogą też piękne). Polska przypominająca nam o naszych korzeniach, do których zawsze możemy wrócić.