Badanie opinii publicznej, przygotowane dla „Rzeczpospolitej”, w którym tragiczną walkę stolicy w 1944 roku uznano za najważniejszy zryw narodowy, tylko potwierdza to, co widać od połowy poprzedniej dekady. Że Powstanie Warszawskie jest dziś uważane przez większość z nas za jeden z najważniejszych fundamentów wolnej Polski. I to pomimo trwającej pół wieku propagandowej wojny. Najpierw prowadzonej metodą przemilczenia, później zohydzenia. Bo tak należałoby chyba nazwać ahistoryczne filipiki współczesnych publicystów czy polityków, sięgających po argumenty popularne w czasach komunizmu, kiedy decyzję o wybuchu powstania określano jako bezsensowną.
Mało kto pamięta dziś, że za czasów PRL też mówiono, iż to politykierzy z londyńskiego rządu i dowództwa AK posyłali dzielnych młodych ludzi na pewną śmierć. Bo powstanie było ponoć z góry przegrane. Oczywiście, każdy, kto choć odrobinę wie o historii, doskonale rozumie, że nie da się ex post, bez dokładnej znajomości ówczesnych realiów, tego ocenić.
Ale dla propagandy i jej współczesnych ofiar takie drobiazgi nie mają znaczenia. Pewność jest często siostrą ignorancji, tak jak w tym przypadku. A im kto mniej na temat powstania wie, tym bardziej zdecydowanie decyzję o jego ogłoszeniu krytykuje. Ci, którzy wiedzą więcej, jak choćby Władysław Bartoszewski czy Jan Nowak-Jeziorański, twierdzą, że wybuch był nie do uniknięcia.
Kilka lat po ukazaniu się „Kinderszenen” Jarosława Marka Rymkiewicza w jakimś sensie triumfuje wizja tego pisarza. Wizja, którą mało kto uznał za słuszną wtedy, gdy książka się ukazała. Wizja ofiary powstańców, z której powstaje wolna Polska, i dzięki której ocaliliśmy tożsamość.
To, że trafiła ona do dzisiejszych 20- i 30-latków, bo to oni według badań są najbardziej przywiązani do mitu powstania, jest paradoksem. Ale to właśnie oni, pozbawieni ideologicznych uprzedzeń, mogą dziś głośno stawiać retoryczne pytanie, które zadała mi kiedyś w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” Dorota Masłowska: dlaczego nie mamy myśleć Rymkiewiczem?