„Dzień dobry wam, dzieci – śmieci !” – zaczynała się stara podwórkowa zabawa w Króla Lula. Nie pomnę, o co w niej chodziło dalej, ale rym „dzieci – śmieci” znowu u nas okazał się ponadczasowy.
Warszawskie śmieci miały boleć. Im bliżej referendum, tym bardziej wydają one zapachy niebiańskie. Profesor ekonomii - to brzmi dumnie. Uda mu się nawet wysłanie pocztą dziewięciuset tysięcy listów za niecałe sto tysięcy złotych. Za dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy – jak przebiegle głosi medialna wersja. Filologowi, albo jakiemuś innemu kapelmistrzowi nigdy by się to nie udało. Dziewięćset tysięcy kart papieru to tysiąc osiemset ryz ( ryza - 500 szt.). Ryza po złotych dziesięć daje filologowi osiemnaście tysięcy. Trzeba to teraz ładnie wydrukować. Projekt obmyślić. Przypuśćmy, że filolog sam machnie tekst gratis, w ramach obowiązków. Do tego potrzebuje jednak kopert dziewięćset tysięcy. Kupić i zakleić własnymi rękami, po godzinach. Gdy fajtłapa filolog pójdzie wreszcie z tym pasztetem na pocztę, tam zaśpiewają mu złocisza za każdy list, po starej znajomości. Dziewięćset tysięcy sztuk daje równy rachunek. Ogółem, bez miliona za chwilę przyjemności wyborcy w okolicy skrzynki pocztowej ani rusz. Filologowi albo kapelmistrzowi ani rusz. Profesorowi ekonomii wystarcza dziesięć razy mniej. Sto tysięcy, a właściwie dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy na to wszystko i gitara.
Pozostają jeszcze dzieci. Filolog, albo inny chórmistrz zna się na finansach niczym kura na pieprzu, stąd też sam dziwi się jak dziecko, gdy niespodzianie okaże się, że urzędnik samorządowy to ludzki pan i łaskotki także ma. Jeśli dobrze pogilgotać, to spod jego pachy leci kasa. Filolog do tej pory głowę by dał, że urzędnik samorządowy gospodarny był do szpiku kości i zorganizowany, że złotówka luźna w ratuszu się nie zdarza. Ale, choć z referendum niby nic nie wiadomo – ponoć te pesele, adresy i głosy można sobie w buty wsadzić i nie w takich szlaczkach wywnętrzać się należało - na wszelki wypadek pani prezydent z miną pokerzysty wyciągnęła właśnie rączkę z dziesięcioma bańkami w kierunku niepewnego elektoratu młodych rodziców. Dokładnie, rączka należy do pani magister etnologii i antropologii kulturowej – dyrektor biura edukacji urządzonego dzieciom niepokornych ludów tubylczych.
Nie jest bowiem tajemnicą, że nic bardziej łakomego nie może być dla ludów niż dobra edukacja dzieci i nie ma lepszego planu ścieżki kariery dziecka ludu, niż wypad z nieszczęsnego kraju, czyli pilna potrzeba nauki angielskiego od kołyski. Tu wdzięczność ludu w referendum musi wrócić rykoszetem. Wyplatanie słomianych kapeluszy lub koszyków za grosze oraz garncarstwo pamiątkowe w tutejszych miejscowościach nadmorskich Chińczycy też opanowali już na dobre – tor myślenia specjalisty etnologii i antropologii kulturowej nie jest do końca ślepy.
Jednak wiedza o psychicznym i intelektualnym rozwoju człowieka mówi, że dla dzieci w wieku przedszkolnym o wiele korzystniejszy niż nauka języka obcego jest czynny kontakt z muzyką. Małe dzieci powinny uczyć się śpiewać, tańczyć i grać, choćby na ukulele, najlepiej pod okiem fachowca. Z wielu względów niekoniecznie jest dobroczynne, by były dezorientowane nauką języka obcego, zanim dobrze opanują własny system językowy. Z perspektywy ekonomii czy antropologii może tego nie widać, ale stabilne osadzenie we własnym języku jest warunkiem prawidłowego, jak najlepszego psychicznego i intelektualnego rozwoju dziecka i najbardziej atrakcyjny, zagraniczny rynek pracy tego nie zmieni. Nawet w rodzinach dwujęzycznych jeden język powinien być dziecku bliższy, gdyż jest to niezbędne z przyczyn psychicznych.