Media i szkolne środowiska przyjęły nową minister edukacji dość chłodno. Trzecia z rzędu „twarz" pełzającej reformy nic ponoć nie wnosi, poza chęcią zaistnienia. Wskazuje się, że czasu mało, szans zmarnowanych dużo i oprócz działań oszczędnościowych oraz ratowania przyczółków, w postaci paru nowelizacji ustaw, nic się wielkiego nie wydarzy.
Ba, słychać, że z tą „ministrą" może być nawet gorzej. Że bez pozycji politycznej, bez doświadczeń w administracji oświatowej, bez wizji, bez zaplecza i bez kręgosłupa. Może i zaangażowana – ale wobec lobbies bezsilna i zdana na fastrygowanie kulejącej reformy. Może i ma dobre chęci – jednak w roku przedwyborczym nic nie zaryzykuje.
To zrozumiałe obawy. Ale zaskoczenia też są możliwe. Czy nie w takich właśnie chwilach powinniśmy puścić wodze fantazji? Ludzie są zdolni do niespodzianek, gdy przychodzi pięć minut w świetle jupiterów. Powiedzmy sobie prawdę – nic nie jest przesądzone. Są dwa scenariusze, oba dziś jeszcze możliwe.
Oportunizm i wdzięk politruka
Weźmy pierwszy scenariusz. Nowa szefowa chce przetrwać. Stawia na oportunizm i wdzięk politruka – domyka rozpoczęte projekty, ale nic nie poprawia i nie tłumaczy. Sześciolatki wpycha do szkół kolanem. Boksuje się ze związkami „dla sportu"; potem w Karcie nauczyciela dopisuje następne dwie godziny w tygodniu (jako „ewidencjonowany czas działań wspierających proces dydaktyczny"). Handlując obietnicą podwyżek, zmianę wprowadza dla samej zmiany.
Nie narazi się ani ZNP-owskiemu aparatowi, gdy trzeba walczyć o elastyczność Karty, ani ministrowi finansów, kiedy kluczowe będą pieniądze dla społeczności z małymi szkołami, a także na zatrudnianie możliwie najlepszych nauczycielek w przedszkolach. Kręgi dalsze od establishmentu zlekceważy lub pójdzie z nimi na udry – jak z ruchem na rzecz referendum. Załagodzi kilka konfliktów, obiecując nauczycieli wspomagających albo większe klasy – ale środki na te poprawki pozostawi „w wirtualu".