Przyszłość studiów filozoficznych na wielu polskich uczelniach zdaje się stać pod znakiem zapytania. Mówiąc w skrócie, zdaniem niektórych osób są one niepraktyczne, więc nie warto w nie „inwestować". Wobec trudnej sytuacji finansowej części szkół wyższych, niżu demograficznego, wysokiego bezrobocia wśród młodzieży oraz gęstniejącej w świecie globalnym presji na tzw. twarde wyniki, zalążki podobnego myślenia będą zapewne padać na coraz bardziej podatny grunt.
Byłoby ironią, gdyby gospodarka rynkowa zlikwidowała filozofię za jej rzekomą „nieproduktywność". Bo sama w znacznej mierze jest przecież jej produktem.
Oczywiście nie dziwi, że w obronie studiów filozoficznych występuje liczne grono intelektualistów, w tym przede wszystkim samych filozofów. Zdziwić za to pewnie kogoś może moje – ekonomisty – stanowisko w tej sprawie. Otóż nie tylko uważam, że studia filozoficzne są cenne, ale dodam jeszcze, iż powinny być finansowane ze środków publicznych po to, by w drodze specjalnego przywileju wyłączyć je spod logiki rynku.
Ze środków publicznych
Przede wszystkim przypomnijmy, że współczesna ekonomia sama wyrosła z filozofii. Choć stała się odrębną dyscypliną, jej związek z filozofią nadal pozostaje bardzo bliski. Dość zauważyć, że ekonomia wskazuje nieustannie, co jest wartościowe i jak należy żyć – począwszy od jednostek, po całe społeczeństwa. Czy takiego samego zadania nie stawiają przed sobą od wieków filozofowie?
A skoro tak, to pytajmy dalej: co ekonomia głównego nurtu promuje? Jak się okazuje, cały szereg jej modeli lub zaleceń, które uchodzą za „obiektywne" lub „oczywiste", odwołuje się do kartezjańskiej wizji świata, hedonizmu czy utylitaryzmu. Przykład flagowy to dość rozpowszechnione założenie o równości między dobrobytem a produkcją, w ślad za którym podąża nacisk na nieustanny wzrost gospodarczy oraz kult konsumpcji rozpędzony brakiem granic satysfakcji.