Nie warto hojnie łożyć na armię, bo i tak nie obroni nas przed ewentualnym, acz mało prawdopodobnym, atakiem rosyjskim – argumentował w „Rzeczpospolitej" europoseł Marek Migalski. Porównanie potencjału sił zdecydowanie faworyzuje bowiem Rosję. Gdyby tak rzeczywiście było, to zgoda – strata pieniędzy. Ale jest inaczej.
Wojsko może obronić państwo, nie wystawiając nawet nosa z koszar, wystarczy jego siła odstraszania, dlatego na armię warto wydawać publiczne pieniądze, i to możliwie dużo. W perspektywie długoterminowej zresztą nakłady te zwracają się stukrotnie, bo siły zbrojne nie tylko chronią państwo i jego rozwój, ale także dzięki zakupom wyposażenia mogą być motorem rozwoju gospodarczego.
Siła nie w masie
Przy okazji kryzysu ukraińskiego europoseł zestawia potencjały militarne Polski i Rosji, tak jakby to był decydujący czynnik ewentualnego zwycięstwa lub klęski państwa w konfrontacji z wrogiem.
Gdyby przyjąć takie założenie, trzeba by uznać, że najbardziej bezsensownych wydatków na obronę dokonują właśnie Rosja i Chiny. Potencjalnym przeciwnikiem pierwszej jest NATO. Tymczasem z nakładów na obronę obu adwersarzy (Rosja od 70 do 90 mld dolarów rocznie, NATO ponad 900 mld dolarów) wynika jasno, że armia rosyjska nie ma żadnych szans w starciu, o czym zresztą pan Migalski wspomina. Podobnie jest w wypadku Chin – ich potencjalny przeciwnik, Stany Zjednoczone, łoży na armię 680 mld dolarów wobec 120 mld dolarów za Wielkim Murem.
Z jakichś powodów władze w Moskwie oraz Pekinie uważają, że ten beznadziejny z pozoru trud ma jednak sens, i szykują się na potencjalną walkę – odpowiednio z NATO i USA. Wiedzą bowiem dobrze, że totalna wojna jest mało realna, rośnie za to prawdopodobieństwo wojen lokalnych, punktowych, wymiany ciosów, słowem – prób militarnego przesuwania równowagi. W takich rozgrywkach zaś ich armie nie są już na straconej pozycji. Przeciwnie, mogą takie konflikty zremisować, a nawet wygrać, co pokazują choćby amerykańskie symulacje potencjalnego starcia z Chinami na Pacyfiku.