Teoretycznie jeszcze jest, ale od aneksji Krymu przez Rosję, coś podpowiada co jakiś czas, że nie można stracić czujności. Czasy, w których granice państw zmieniają właścicieli miały nie powrócić i do końca dni pozostać jedynie na kartach podręczników do historii. Co, jeśli podręczniki napisze jednak inny autor?

Nowa rzeczywistość

W Europie przechodzimy kolejny miesiąc poddenerwowania wynikającego z bierności struktur międzynarodowych wobec Ukrainy. Nikt nie chciałby wyobrazić sobie nawet Polski w sytuacji naszego wschodniego sąsiada, bo zapewnienia od aliantów, które okazały się bez pokrycia, słyszeliśmy już kilkadziesiąt lat temu. Wyobraźmy sobie w takim razie, co czuć muszą ludzie w krajach, które nieustannie grają w dyplomatyczną grę zatytułowaną „zimna wojna po nowemu". Taka rozgrywka ma miejsce obecnie w Azji, toczy się pomiędzy Chinami a Japonią. Czasem do gry dołącza się Korea Południowa, często też przewija się wątek północnokoreański. Ta czwórka zmienia cały czas układ sił w swoich brydżowych partiach, wciąż strasząc się kolejnymi dziwnymi z naszej perspektywy słowami i posunięciami. A to koreańskiej prezydent oberwie się od najgorszych, w słowach, których nawet nie warto przytaczać na łamach gazety. A to chiński ambasador w Wielkiej Brytanii porówna Japonię do czarnego charakteru z książek o Harrym Potterze. Japończycy odpowiedzą w podobnym tonie o Chinach. Dostało się ostatnio także prezydentowi USA, Barackowi Obamie, którego północnokoreański komitet pokojowego zjednoczenia z Koreą Południową nazwał „alfonsem".

Zimna wojna po azjatycku

W rejonie Azji Południowowschodniej nie jest dobrze. Napięcia terytorialne głównie między Chinami o Japonią sięgają zenitu. Po wizycie Obamy w Tokio na pewno dojdzie do kolejnego niekorzystnego ruchu ze strony Chin, ponieważ USA potwierdziło bardzo wyraźnie gwarancje bezpieczeństwa dla japońskiego sojusznika. Stany Zjednoczone jednoznacznie opowiedzą się za przynależnością spornych wysp Senkaku do rządu premiera Japonii, Shinzo Abe. Zielone światło z USA dostały także japońskie deklaracje o możliwości rewizji prawa kraju do większej obrony przed ewentualnym atakiem. Od tego już prosta droga do fali nacjonalistycznych emocji w Kraju Kwitnącej Wiśni. Premier Abe tylko czeka na odpowiedni moment do ataku na odpowiedni artykuł konstytucji, które zabrania Japonii posiadania normalnej armii. Do kompletu tej pogmatwanej, azjatyckiej sytuacji trzeba wspomnieć także Filipiny, w których prezydent Obama gościł na zakończenie swojego wschodniego tournée. USA wznawia w tym kraju swoją obecność wojskową. Zarówno ze względu na podejrzenia o potencjalnej obecności zwolenników Al-Kaidy na Filipinach, jak również w trosce o bezpieczeństwo regionu.

Bieber kontra ukryty smok

Pozostaje czekać, co zrobią Chiny. Jak na razie amerykańscy naukowcy z uniwersytetu południowej Florydy odkryli w północnozachodnich Chinach, na terenie pustyni Gobi, nowego dinozaura. Nazwali go kryptodrakon, czyli „ukryty smok". Oczywiście na cześć słynnego chińskiego filmu „Przyczajony tygrys, ukryty smok". Skamielina sprzed 163 mln lat to jak na razie najstarszy dowód na latające jaszczury. Odkopany ostatnio kryptodrakon ma skrzydła o rozpiętości 1,3 metra, ale jego pozostali towarzysze pterodaktyle mogli osiągać rozmiary nowoczesnych myśliwców. Największy z nich, kecalkoatl mógł mieć nawet skrzydła o szerokości ponad 15 metrów. Azjatycka zimna wojna zyskała zatem nową maszynę bojową i to jeszcze dzięki amerykańskiej pomocy.

Nic w przyrodzie jednak nie ginie i gdy pojawia się jakieś odkrycie, w odpowiedzi na nie musi się coś popsuć. W kwietniu Justin Bieber, artysta, który zdążył zostać skrytykowany nie tylko za praktycznie każdy aspekt swojej kariery, ale także i życia prywatnego, zrobił sobie zdjęcie w japońskiej świątyni. Nie byłoby w tym nic nietypowego, bo akurat zwiedzał ten kraj, gdyby nie to, że to była TA świątynia, wzbudzająca w regionie kontrowersje świątynia Yasukuni. To tam ma nie pojawiać się japoński premier. To tam, gdy nawet wyśle wotywne drzewko, chiński rząd wystosowuje dyplomatyczny protest. Tam Justin Bieber zrobił sobie zdjęcie i umieścił je na swoim Instagramie. Wśród chińskich internautów zawrzało i w kilkadziesiąt minut negatywne komentarze oburzonych niefrasobliwością piosenkarza użytkowników zdobywały setki like'ów. Nie wiadomo, czy zdjęcie Biebera było dziełem przypadku, czy jednak zamierzonym działaniem PRowym, które miało na celu wywołanie kolejnego rozgłosu. Jednak Chińczycy znowu są wkurzeni na USA. Mimo tego że Bieber jest Kanadyjczykiem.