To był tydzień pełen ważnych wydarzeń w międzynarodowej polityce. W Warszawie gościliśmy prezydenta Stanów Zjednoczonych, pierwsze spotkania z najważniejszymi ludźmi na świecie odbywał ukraiński jeszcze wówczas prezydent-elekt, głowy państw świętowały także 70. rocznicę lądowania aliantów w Normandii. W międzyczasie odbył się także dyplomatyczny szczyt w Brukseli. Historyczny, ponieważ pierwszy raz od 16 raz w gronie najważniejszych państw świata zabrakło Rosji.
Osiem minus jeden
Grupa G8 zmniejszyła swoją liczebność o jeden kraj ze względu na to, co Rosja zafundowała Ukrainie na Krymie. Spotkanie przywódców miało odbyć się w rosyjskim Soczi, ale wobec tak niespodziewanego rozwoju sytuacji wraz z usunięciem Rosji trzeba było także przenieść szczyt. Politycy spotkali się w Brukseli i wspólnie zastanawiali się, jakie kroki dalej podejmować wobec Rosji. Sytuacja była tym bardziej poważna, że następnego dnia wiadomo było, że na obchodach 70. rocznicy D-Day pojawi się także Putin, więc trzeba było wypracować wobec niego wspólne stanowisko.
Japoński premier Shinzo Abe zdecydował się na nietypowy krok i postanowił przekonać pozostałych przywódców, by skupili się bardziej na agresywnej postawie Chin, a nie tylko obmyślali plan postawienia Rosji do pionu. Chiny w ostatnich tygodniach poczynają sobie coraz śmielej na wodach morza Południowochińskiego denerwując swoimi działania nie tylko Japonię, ale i Wietnam oraz Filipiny. Abe prosił pozostałych członków G7 o pomoc w razie ewentualnych incydentów militarnych, porównywał zachowanie Chin do tego, co zrobiła Rosja na Krymie. Japonia, która przeważnie prowadzi zachowawczą politykę dyplomatyczną wobec pozostałych krajów spod znaku G, tym razem mówiła stanowczo: „nie można pozwalać żadnemu krajowi, by przy pomocy siły zmieniał status quo przy gdziekolwiek na świecie". W rezultacie G7 we wspólnym oświadczeniu dała wyraz „głębokiemu zaniepokojeniu napięciami powstającymi w rejonie morza Południowochińskiego". Abe tę rundę wygrał.
Japonia ma swój pomysł na Rosję