Władimir Putin nie będzie budował osi Moskwa–Pekin. W takiej konstelacji Rosja szybko stałaby się satelitą Chin. Dla rosyjskiego prezydenta kluczowe znaczenie ma sojusz z mocarstwami zachodnioeuropejskimi. Pozwoli on równoważyć potęgę nie tylko Ameryki, ale i Państwa Środka. W tej strategii Pekin jest jednocześnie sojusznikiem i rywalem Moskwy. I to jest podstawowa trudność.
Elementem takiej strategii był zawarty niedawno chińsko-rosyjski kontrakt gazowy. Putin, chcąc otrzymać wsparcie Chińczyków w swojej globalnej grze, musiał do niego dopłacić. Wiadomo nawet ile. Borys Niemcow, były minister energetyki i wicepremier Federacji Rosyjskiej, a więc człowiek znający się na rzeczy, przedstawił szczegółowe wyliczenia. Na podstawie wartości całego kontraktu obliczył zysk Gazpromu. Odjął od niego koszty jego realizacji i wyszło mu, że Rosjanie stracą kilkanaście miliardów dolarów.
Duża część komentatorów uznała więc, że Putin zrobił zły interes. Jednym z nielicznych ekspertów, którzy uznali, że kontrakt ten nadaje nową „strategiczną głębię" stosunkom rosyjsko-chińskim, był Dmitrij Trenin, dyrektor moskiewskiego Centrum Carnegie. I wydaje się, że ma on wiele racji. Jakkolwiek przesadził ze „strategiczną głębią", to w chińsko-rosyjskiej umowie nietrudno się doszukać geopolitycznego sensu.
Putin chce być współtwórcą antyamerykańskiej koalicji, której celem będzie blokowanie globalnego przywództwa Stanów Zjednoczonych. Kontrakt ma udowodnić, że dysponuje odpowiednim potencjałem, aby temu sprostać. A zatem nawet jeśli Gazprom na nim straci, to Rosja ma nadzieję ubić na nim dobry geopolityczny interes.
Europejski antyamerykanizm
Umowa z Chinami nie jest więc propagandowo-taktyczną odpowiedzią na rzekome sankcje i izolację Moskwy przez Zachód.