Wybory to czas prawdy – okres, w którym schodzi powietrze z nadętych w trakcie kampanii balonów partyjnych, a politycy wracają na ziemię. Tak też było po eurowyborach.
Platforma Obywatelska wprawdzie nieznacznie wygrała z Prawem i Sprawiedliwością, ale znacząco straciła i wybory do europarlamentu okazały się pierwszymi, po sześciu kolejnych wygranych PO, kiedy właściwie możemy mówić o remisie czołowego duetu polskiej sceny politycznej.
To ważny znak, bo atutem Platformy jest wizerunek partii konsekwentnie proeuropejskiej, a wybory dotyczyły przecież Parlamentu Europejskiego. Więcej nawet, rządząca PO „skonsumowała" właśnie historycznie duże fundusze europejskie lat 2007–2013 i „wywalczyła" kolejne na lata 2014–2020. Warto się zastanowić, dlaczego Platformie, partii rządzącej, nie pomógł nawet tak znaczący handicap.
Otóż w moim odczuciu samorządowca i akademika samorządowego PO coraz bardziej traci lokalnie – w samorządach, bo poza tradycyjnie propisowskimi małymi i średnimi ośrodkami zaczęła też tracić duże miasta. Skupiam się na tym wątku, gdyż kolejne wybory to właśnie wybory samorządowe, a ponadto uważam, że jest to jeden z głównych mankamentów Platformy.
Przesłanki przemawiające za tą tendencją obserwuję na co dzień jako burmistrz Trzebiatowa. PO koncentruje się na „dużych zdobyczach" i bagatelizuje mniejsze. Odpowiednio dużą zdobyczą jest już w tej perspektywie powiat, w znacznie mniejszym stopniu pojedyncze gminy. Jeżeli do dużej partii politycznej przed wyborami zgłosi się starosta, który wraz ze swoją „gminną drużyną" zapewni, że osiągnie dobry wynik w skali powiatu, jest on przyjmowany z otwartymi ramionami. Nieważne są wtedy niedociągnięcia lokalnej polityki, cechy osobowościowe danego samorządowca czy tzw. kultura polityczna. Nieważne są nawet rzeczywiste sympatie polityczne „drużyny" lub ich brak. Wystarczy zapisanie się do takiej dużej partii tuż przed wyborami. W ten sposób ugrupowania zakreślają na mapie swoje obszary wpływów przed każdą kolejną wyborczą rozgrywką.