To były dziwne wybory, nie tylko z powodu blamażu Państwowej Komisji Wyborczej i ogromnych wątpliwości co do rzetelności wyników, szczególnie w przypadku głosowania na radnych do sejmików. Także dlatego, że chyba po raz pierwszy w historii III RP trzy partie spośród czterech najważniejszych zgodnie twierdzą, że osiągnęły bardzo dobry wynik. Aby to uzasadnić, uciekają się do rozmaitych kryteriów ocen. PO utrzymała niemal stan posiadania w dużych miastach, nie straciła też żadnego z sejmików (choć tam, gdzie wygrało PSL, marszałkowie będą z tego ugrupowania). PiS chwali się procentowym wynikiem w głosowaniu do sejmików i poparciem wśród młodych oraz niezłymi wynikami kandydatów na prezydenta w Warszawie i Wrocławiu, a w Krakowie i Gdańsku doprowadzeniem do drugiej tury. PSL jest szczęśliwe, bo nagle wyrosło na trzecią siłę w kraju. Każdy coś dostał, ale przecież nie każdy może być zwycięzcą.
Partia atakująca
Spójrzmy zatem na sytuację powyborczą z większego dystansu. Były to drugie wybory po długiej posusze w cyklu obejmującym dwa lata zapoczątkowanym przez wiosenne wybory do Parlamentu Europejskiego. Platforma jest partią władzy okopaną na swoich pozycjach i wygrywającą od siedmiu lat. PiS jest partią te pozycje atakującą. Jak dotąd nieskutecznie. I dotyczy to również ostatnich wyborów. Nie skończyły się one dla PiS klęską ani sromotną porażką, ale nie są też sukcesem. To wciąż w sensie politycznym przegrana.
W przypadku sejmików PiS wygrał procentowo w skali kraju, ale przegrał politycznie. Nawet gdyby ostatecznie utrzymał się podział, który sygnalizowały pierwsze sondaże, czyli remis zwycięstw z procentową przewagą głosów dla PiS, i tak Prawo i Sprawiedliwość nie przejęłoby władzy w swojej połowie sejmików w Polsce, bo wygrana nie oznacza automatycznie zdobycia większości.
Okazało się, że choć wygrało w sześciu województwach, rządzić będzie – jak wcześniej – tylko w jednym. I to jest memento, które PiS powinno poważnie wziąć pod uwagę przed przyszłorocznymi wyborami: zwykłe zwycięstwo nie gwarantuje absolutnie sprawowania władzy. To będzie możliwe jedynie w przypadku uzyskania sejmowej większości. Aby tę większość uzyskać, trzeba by zdobyć – przy założeniu, że do Sejmu wchodzą cztery partie – około 45 proc. głosów. W tych wyborach PiS uzyskał ich niespełna 30. Nawet jeżeli uznać, że wyniki zostały poważnie zafałszowane – a są istotne poszlaki, aby tak twierdzić – wątpliwe, żeby dotyczyło to brakujących 15 procent.
Kolejne pytanie brzmi: co może zrobić największa partia opozycyjna, aby zdobyć brakujące poparcie i czy w ogóle jest to możliwe? Jedno wydaje się pewne: nie da się tego osiągnąć bez sięgnięcia po znaczną część grupy niegłosujących i zniechęconych, a więc i bez założenia przyczółków w większych miastach, choćby dlatego, że to tam frekwencja bywa zwykle najwyższa, a więc w składzie wyborców reprezentują one nieproporcjonalnie dużą część.