Piątkowe zamachy były nie tylko bardziej krwawe od tych w styczniu na redakcję „Charlie Hebdo" i żydowski supermarket. Nade wszystko inna była ich logika: wtedy terroryści celowali w instytucję symbol i w wybraną grupę narodowościową – obie uznane za szczególnie wrogie islamowi.
W piątek wieczorem strzelali na oślep do ateistów, katolików, protestantów, wierzących żydów czy muzułmanów. Strzelali do Francuzów jako takich. O ile w styczniu mogli – ewentualnie – liczyć na wywołanie jakichś podziałów w społeczeństwie, o tyle teraz spotyka ich tylko pogarda, która solidarnie łączy ogromną większość Francuzów. A i reakcja świata zewnętrznego jest bardziej jednolita (np. pozbawiona nuty polemicznej co do dobrego smaku rysunków „Charlie Hebdo").
Kłopoty z polityczną poprawnością
Nie sposób postawić rządowi francuskiemu zarzutu bezczynności w ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy. Wiele zrobiono (np. uchwalenie nowych ustaw antyterrorystycznych, wykrycie wielu przygotowywanych zamachów), chodzi jednak o generalne założenia walki z terroryzmem.
Język publicznej debaty w znacznym stopniu determinuje politykę władz publicznych. Francuskie kłopoty z radykalnym islamem pokazują to jak na dłoni. Od dziesiątków lat dominuje język politycznej poprawności, który ukrywa np. fakt, że prawie wszyscy francuscy młodzi analfabeci są muzułmanami pochodzenia arabskiego lub afrykańskiego, podobnie jak przygniatająca większość drobnych przestępców.
To język, który wzbrania się przed określeniem podparyskich gett jako dzielnic arabo-afro-muzłmańskich, zgodnie z faktami, lecz używa dziwacznych terminów w rodzaju „trudne dzielnice" (les quartiers difficiles), „dzielnice ludowe" (les quartiers populaires). W ten sposób usiłuje się ukryć dwie brutalne prawdy: tę, że polityka laicité (francuska odmiana multikulturalizmu) poniosła klęskę, i tę, że podstawową trudnością polityki integracji jest tożsamość kulturowa przybyszów.