Tu przydałby się przypis: sytuacja w Polsce jest dodatkowo dziwaczna, bo po zwycięstwie PiS w wyborach nie ma partii w oczywisty sposób opozycyjnej i terminu „KOD" należy używać jako skrótu myślowego. Zazwyczaj partie opozycyjne w demokracjach (a Polska wciąż nią jest, mimo zapewnień co poniektórych, że nie jest) mają programy pozytywne, wysuwają projekty, mają nawet gabinet cieni. W Polsce partie opozycyjne właściwie się rozpadły, nikt nie korzysta z możliwości zakładania nowych lub wzmacniania starych, ale wszyscy razem chodzą, krzycząc: „precz", a gabinet cieni sam się konstytuuje, z Lechem Wałęsą jako prezydentem i Mateuszem Kijowskim jako premierem. „Drôle de pays!" („Dziwny kraj") – mówiła moja mama, Francuzka.
Politycznie Stany Zjednoczone jednak przypominają w czymś Polskę. Otóż prezydent i obie izby Kongresu są w rękach tej samej partii, a losy Sądu Najwyższego są w zawieszeniu. Ale tu kończy się podobieństwo, gdyż to, co się obecnie dzieje w USA, nie przypomina niczego innego.
Przede wszystkim prezydentem, zgodnie z konstytucją, zostanie najprawdopodobniej Donald Trump, wybrany na to stanowisko 19 grudnia przez kolegium elektorów. Przegrał wprawdzie wybory powszechne o ponad dwa miliony głosów z Hillary Clinton, ale zdobył większość głosów elektorów. Jest to dopiero czwarty taki wypadek w historii USA, ale pierwszy, gdy różnica głosów jest naprawdę istotna. Ale Amerykanie szanują (i znają) swoją konstytucję, więc gdy wyniki wyborów stały się jasne, prezydent Barack Obama i Hillary Clinton uznali zwycięstwo Trumpa. Powstał natomiast ruch społeczny (to znaczy internetowy) pragnący wpłynąć na głosy elektorów, którzy mogą, jeśli chcą, złamać dyscyplinę partyjną i głosować na kogo mają ochotę. Dotąd jednak ta inicjatywa, mimo zebranych (podobno) ponad pięciu milionów podpisów, nie ma szans powodzenia.
Koncepcja, by to elektorzy, a nie lud wybierali prezydenta, zrodziła się z jak najlepszych pobudek. Był to pomysł Aleksandra Hamiltona, bohatera najpopularniejszego obecnie musicalu na Broadwayu i jednego z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych Ameryki. Hamilton uważał, że Kolegium Elektorów będzie stanowić zaporę przeciw populizmowi, który mógłby wynieść na prezydenta kandydata bez kwalifikacji lub zdolnego do intryg. Przede wszystkim zaś – Kolegium Elektorów ochroni kraj przed podejmowanymi przez obce mocarstwa próbami wpływania na wyniki wyborów.
I tu tkwi najboleśniejszy paradoks. Wiadomo już, że Rosja manipulowała wykradzioną korespondencją, obniżając – i tak niski – prestiż Partii Demokratycznej i Hillary Clinton.