W ostatnich tygodniach w polskich mediach rozgorzała dyskusja na temat zjawiska „symetryzmu”. Oczywiście taka dyskusja jest potrzebna, ale przyznam, że zupełnie nie rozumiem, dlaczego w większości tych tekstów określenie „symetrysta” jest stosowane prześmiewczo i pejoratywnie, a nie po prostu jako jedna z możliwości zaangażowania w debatę. Czy naprawdę jest to takie śmieszne, kiedy ktoś wskazuje, że nie tylko rządy Prawa i Sprawiedliwości, ale też rządy Platformy Obywatelskiej (względnie: nie tylko PO, ale też PiS) mają na sumieniu poważne grzechy?
Przykładem takiego protekcjonalnego, prześmiewczego podejścia jest choćby artykuł Adama Puchejdy („Tygodnik Powszechny” 29/2017), który określa symetryzm jako... przejaw samouwielbienia i egocentryzmu. Symetrysta – dlatego, że uważa, iż „duopol PiS i PO nie działa” i chce powrotu do „normalności” w polityce – jest zdaniem Puchejdy „niegroźnym megalomanem”, który dodatkowo niesymetrystów uważa za gorszych obywateli, osoby „zaślepione i fanatyczne”. Dowiadujemy się, że symetryście chodzi w gruncie rzeczy jedynie o własną wygodę: „Gdy walczą ze sobą dwa nienawidzące się obozy, (...) [symetrysta] ucieka, ma dość. Tyle że swój wybór musi zracjonalizować. Tu pomaga symetria”. Tekst Puchejdy kończy się postulatem: „Zamiast chować się w bezpiecznej, symetrystycznej niszy, lepiej wziąć udział w tych potyczkach. Punktować i spierać się”.
Głupi symetrysta?
Gwoli sprawiedliwości, myślę, że opis Puchejdy pasuje oczywiście do osób, które po stwierdzeniu, że „wszystkie partie są takie same”, wycofują się z zainteresowania polityką. Artykuł Puchejdy pokazuje jednak, że jako osoby wygodnickie i skupione na sobie określa on nie tylko tych, którzy wzruszają ramionami na problemy polityczne, ale także tych, których symetryzm przejawia się w zainteresowaniu polityką wyrażanym poprzez apel, że „walka PO i PiS to smutny przykład ogólnej degrengolady polskiej demokracji. (...) Konieczna jest jakaś zmiana, jakaś normalność, coś nowego. Wartości muszą znów wrócić do polityki. Niektórzy symetryści znają receptę” – stwierdza Adam Puchejda.
Podobnie symetrystę jako osobę wcale nie „olewającą” politykę, lecz zaangażowaną w sprawy publiczne, określa Ewa Siedlecka w rozmowie z „Kulturą Liberalną” (nr 27/2017): „Symetryzm (...) to postawa, głównie publicystów, ale też ludzi zainteresowanych polityką: że jedni i drudzy są niedobrzy – PO i PiS. I warci siebie. To jest sposób opisywania rzeczywistości, który wynika albo z chęci udawania obiektywizmu, albo autentycznego przekonania, że grzechy PiS-u i PO są porównywalne” – mówi dziennikarka, tonem swej wypowiedzi sugerując, że o ile symetryzm jako „udawanie obiektywizmu” da się jeszcze uzasadnić choćby naturalną dla człowieka chęcią do zdobycia poklasku, to „autentyczny symetryzm” jest po prostu czymś zadziwiającym, czystą głupotą.
Bluźniercze zniuansowanie poglądów
Symetryzm jako postawa szczerości
Tymczasem warto zwrócić uwagę, że postawa, w której niezależnie od barw politycznych decydentów krytykuję te decyzje polityków, które są niezgodne z wyznawanymi przeze mnie wartościami, a chwalę te, które uważam za wartościowe – czyli postawa, która jest owym wspomnianym przez Puchejdę symetrystycznym podejściem opartym na wartościach i „normalności” w polityce – już na pierwszy rzut oka wydaje się być słuszna, ponieważ promuje szczerość, a nie cenzurowanie własnych poglądów, aby pasowały do jednej z dwóch narracji i żeby znajomi nie zwyzywali mnie od „ciemnogrodu” albo „lemingów”.
Dlaczego więc Mariusz Janicki i Wiesław Władyka w tekście „Symetryści i poputczycy. Klątwa politycznego symetryzmu” („Polityka” nr 19/2016) wyśmiewają podejście oparte na odróżnianiu przez obywatela tego, co złe w polityce danej partii, od tego, co dobre? Słusznie piszą, że symetryzm to „pokusa, by partię Jarosława Kaczyńskiego [a także wszystkich innych polityków – AC], jego rząd i prezydenta oceniać niejako regulaminowo, pozytywnie tam, gdzie się należy, negatywnie tam, gdzie się też należy. Powiedzmy, plus za 500 zł na dziecko, mimo jakichś uwag i zastrzeżeń, no, w porządku”. Publicyści „Polityki” łatwo przechodzą jednak od tego słusznego opisu symetryzmu jako „regulaminowego” oceniania decyzji politycznych do twierdzenia, że taki sposób patrzenia na sprawy publiczne automatycznie musi prowadzić do „braku hierarchii ważności” w analizowaniu polityki i automatycznego przyjęcia przez obywatela postawy, wedle której „to, co złowrogie, (...) czyli np. łamanie konstytucji, atak na sądy, media, służbę cywilną, nabiera charakteru sektorowego, taki wypadek przy pracy, który się zdarza, jak chce się coś zrobić”.
Czy jednak głoszenie takiego niebezpieczeństwa symetryzmu nie zdradza braku wiary autorów w samodzielność i różnorodność myślenia obywateli? Czy charakterystyczna dla symetrysty niezależność od spolaryzowanych zbiorów sloganów, dopuszczająca pozytywną ocenę jakiegoś (społecznego, gospodarczego, międzynarodowego) wymiaru polityki każdej z partii, musi naturalnie prowadzić do ignorowania zagrożeń dla praworządności? Jest to teza cokolwiek naciągana. „Regulaminowe” ocenianie polityki nie oznacza neutralności, tylko po prostu właśnie nic więcej, jak tylko różne oceny w różnych kwestiach. Innymi słowy, jeżeli ktoś oceni, że wprowadzane przez dany rząd zagrożenie wolności obywatelskich przeważa nad pozytywnie ocenianymi przez tę osobę programami gospodarczymi, to obywatel taki po prostu z dużym prawdopodobieństwem weźmie udział w jakiejś formie protestu przeciwko niszczeniu obywatelskich swobód. Tymczasem w optyce publicystów „Polityki” oddzielne ocenianie różnych decyzji politycznych zamiast popadania w jedną z dwóch spolaryzowanych narracji jest tylko... „pozornie logiczne”. Argumentem przeciw symetryzmowi jest zdaniem autorów to, że „PiS uwielbia symetrystów”. Symetryzm jest więc groźny, bo może (zauważmy, że tylko „może”, niekoniecznie „musi”!) prowadzić do poparcia dla PiS. Mimo tej grozy, jak z żalem stwierdzają publicyści, „część symetrystów wciąż trwa w swoich złudzeniach”, ponieważ „psychologia społeczna zna mechanizm zawziętej obrony pierwotnego wyboru”...
Sytuacja wymaga polaryzacji?
W artykule napisanym rok później, zatytułowanym „Antypis bezobjawowy” („Polityka” nr 28/2017), Janicki i Władyka podtrzymali swoje przekonanie, jakoby przyjmowanie poglądu, że „każdy jest trochę dobry i trochę zły” automatycznie prowadziło do zaniku umiejętności przyznawania pierwszeństwa pewnym kwestiom politycznym; do niemożności dostrzeżenia przez symetrystę, że któraś z partii (np. PiS) „zmierza do hegemonii”.
Proponowałabym inną formułę: symetrysta to ktoś, kto zapytany np. o rządy PiS nie odpowiada gotowymi – i obraźliwymi dla współobywateli – sloganami o „ludzie smoleńskim” i że „to już jest praktycznie dyktatura”, lecz np. mówi o tym, że podporządkowanie rządowi Sądu Najwyższego rodzi ryzyko upolityczniania wyroków według rządowego widzimisię (np. antyfeministycznego), ale nie boi się jednocześnie wyrazić swojego zdania, że – dla przykładu – zakaz handlu w sklepach wielkopowierzchniowych w niedzielę jest dla niego/dla niej faktyczną realizacją chrześcijańskich wartości. Symetryzm rozumiany jako taka właśnie różnorodność poglądów powinien być po prostu nazywany „normalnym patrzeniem na politykę”, a nie „symetryzmem”, którego użycie zaczęło przybierać odcienie politowania i obelgi (obywatele innych europejskich krajów zapewne zdziwiliby się, słysząc, że w Polsce ci, którzy normalnie patrzą na politykę, są wyzywani od rzekomo złych „symetrystów”).
Co ciekawe, Janicki i Władyka w pewnym sensie przeczą sami sobie, ponieważ z jednej strony uważają, że symetryzm prowadzi do zobojętnienia na politykę, a z drugiej strony pokazują, że doskonale zdają sobie sprawę z tego, że symetryzm owocuje właśnie wspomnianą różnorodnością poglądów. Różnorodność ta jest przez nich poddawana kuriozalnej krytyce: „Życie społeczne, zaawansowana demokracja jak kania dżdżu potrzebują myśli rozwiniętych w całą paletę pluralizmu i różnorodności. Widzimy wiele wysiłków symetrystów, aby do debaty publicznej wprowadzić nowe wątki. (...) Ale też dostrzegamy w nich zasadniczy deficyt polskiego myślenia. Jakby młodsze pokolenie uwierzyło w propagandę PiS, że realna polityka nie jest dla przyzwoitych ludzi. (...) PiS wrócił w wersji turbo”.
Znowu okazuje się więc, że największą wadą właściwej symetrystom pluralistycznej subtelności poglądów, przeważającą w dodatku nad zaletami tego pluralizmu, jest odrealnienie osoby wychodzącej poza polaryzację i niemożność przeobrażenia się symetrysty w posłusznego żołnierza, który bez własnych głębszych przemyśleń recytuje (prawdziwe bądź przesadzone) antypisowskie slogany, albo też slogany antyliberalne, jeżeli mamy na myśli prawicową krytykę symetryzmu (która co prawda słowa „symetryzm” raczej nie używa, ale nagminnie nie dopuszcza możliwości, aby liberałowie mogli mieć jakiekolwiek dobre pomysły, co obserwuję podczas rodzinnych spotkań). Ryzyko choćby bardzo fragmentarycznego poparcia nielubianej przez krytyków symetryzmu partii okazuje się być istotniejsze od niesionej przez symetryzm różnorodności poglądów. Sytuacja wymaga – powiadają krytycy symetryzmu – polaryzacji, a nie jakiejś tam różnorodności przekonań.
Antywspólnotowy antysymetryzm
Warto zauważyć, że podejście symetrystyczne, oparte na unikaniu arbitralnie założonej totalnej wrogości wobec jakiejś opcji politycznej, jest w gruncie rzeczy chrześcijańskie: polega ono bowiem na szukaniu dobra w każdej możliwej sytuacji. Dostrzegając szykowane przez Jarosława Kaczyńskiego zło w postaci zagrożenia dla praworządności, nie widzę jednocześnie powodu, aby – oczywiście przy zachowaniu wszelkich proporcji – nie dostrzegać dobra w postaci dokonania w maju przez ministra zdrowia Konstantego Radziwiłła poprawki rozporządzenia o wyrobach medycznych, które w latach 2013-2017 zawierało błąd spędzający sen z powiek sporej grupie pacjentów. Otwarte pozostaje pytanie, czy krytycy symetryzmu nie są przy okazji krytykami chrześcijańskiego miłosierdzia. Zresztą nie tylko miłosierdzia, ale i sprawiedliwości. Poza pozbawionym zgubnej totalności sposobem oceniania polityki, kolejna przewaga symetryzmu nad antysymetryzmem polega bowiem na tym, że sprawiedliwsze niż tolerowanie spolaryzowanej debaty wydaje się zarzucanie zarówno obozowi konserwatywnemu, jak i lewicowo-liberalnemu tego, że w wyniku ich dążenia do okopania się we własnych narracjach, w debacie jako rzecz zrozumiała i akceptowalna nie pozostaje nic innego jak obrzucanie się sloganami (PiS oskarża liberałów o „zło III RP”, liberałowie oskarżają PiS o „totalitarne zapędy”). Nie da się też zaprzeczyć symetrystycznemu poglądowi, że zarówno obóz liberalny, jak i konserwatywny reprezentują polski smutny standard w postaci niemożliwości wyobrażenia sobie tego, że referenda – jako głos obywateli w konkretnych sprawach, silnie praktykowany w Szwajcarii – mają swoją obiektywną, niepodyktowaną interesami partyjnymi wartość. Kiedy idea referendum (np. ostatnio w kwestii edukacji) jest polskim politykom na rękę, wtedy popierają tę formę demokracji bezpośredniej. Kiedy jest odwrotnie, to wtedy stają się oni przeciwnikami takiego instrumentu.
Skoro więc poglądy symetrystyczne mają większe prawdopodobieństwo bycia słusznymi, szczerymi i zgodnymi z rzeczywistością niż te zatopione w barykadzie jednego z dwóch obozów politycznych, to dlaczego Puchejda, Siedlecka, Janicki, Władyka oraz inni protekcjonalnie spoglądający na symetryzm postrzegają taką postawę jako wygodnickie wchodzenie do „bezpiecznej, symetrystycznej niszy”? Czy krytykom symetryzmu rzeczywiście chodzi o prawdę w debacie publicznej, czy też ich krytyka symetryzmu wynika z przekonania, że istnieje coś ważniejszego niż prawda, a mianowicie utrzymanie wygodnej i podgrzewającej atmosferę polaryzacji?
Wydaje się, że protekcjonalni krytycy symetryzmu dobrze zdają sobie sprawę, że symetryzm proponuje poglądy „niszowe” w sensie niszy rozumianej jako na przykład sztuka awangardowa, bardziej wymagająca dla odbiorcy. Te niszowe, symetrystyczne poglądy zagrażają status quo, ponieważ pokazują niebezpieczną możliwość całkowitego przeobrażenia polskiej debaty publicznej: mianowicie powrotu do różnorodności i szczerości opinii, co burzyłoby wygodne klisze pojęciowe i wprowadzałoby wymóg lepszej argumentacji zamiast recytowania tego, co „się mówi” w „moim plemieniu”. Taką niebezpieczną możliwość – śmiem twierdzić, że chodzi tu o możliwość utworzenia się prawdziwej, opartej na szacunku, polskiej wspólnoty politycznej – należy zdaniem krytyków symetryzmu zdusić w zarodku. Dlatego symetryzm trzeba zwalczyć poprzez uświadomienie symetrystom, że to wcale nie my, spolaryzowani, chcemy tkwić w wygodzie, lecz to właśnie oni, symetryści, są na tej swojej wygodzie skupieni. Należy powiedzieć symetrystom, że wcale nie są oni „niszą” w rozumieniu czegoś wymagającego intelektualnie, lecz że jest to „nisza” powodowana chęcią komfortu i megalomanii jednocześnie, na wzór nastolatków, którzy wchodzą do jakiejś subkultury tylko po to, aby wyróżnić się wśród reszty rówieśników i czuć się w tej subkulturze akceptowani. Symetrystów należy zamienić w zabawne stworzenia, zanim zgodnie z prawdą wszyscy zorientujemy się, że są to groźne stworzenia.
Anna Czepiel – politolog, studiowała na UW i Uniwersytecie w Genewie, publikowała m.in. w „Civitas. Studiach z filozofii polityki" oraz „Więzi"
Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji