Nie są to jednak materiały banalne. Ironią losu jest, że skłaniają do zastanowienia się nad możliwością dawnego moskiewskiego spisku akurat w momencie, kiedy w Waszyngtonie tropiony jest inny spisek, w który także zamieszani są Rosjanie.
Historyczne dokumenty mówią bowiem o tym, że po zabójstwie Johna F. Kennedy’ego Moskwa bała się przejęcia władzy w USA przez radykalne siły i wojny nuklearnej. Miałaby to być zemsta za rzekome uśmiercenie prezydenta przez sowieckiego szpiega. Gdy się nad tym zastanowić, nie były to kalkulacje zupełnie irracjonalne.
Z Lee Harveya Oswalda, który zastrzelił prezydenta, łatwo byłoby zrobić agenta Kremla. Przebywał w ZSRR i chciał tam pozostać, miał poglądy komunistyczne i żonę Rosjankę. Tyle że kiedy wyraził entuzjastyczną chęć współpracy z KGB, jej agenci po krótkiej rozmowie uznali go za wariata. „To neurotyczny maniak, który nie jest lojalny ani wobec swego kraju, ani czyjegokolwiek innego” – mieli napisać w raporcie i zarekomendować wydalenie Amerykanina z ZSRR. Ostatecznie Oswald wrócił do USA sam. Potem, mimo niepokojących poszlak, amerykańskie służby zdecydowały się nie wykorzystywać tej sprawy do rozgrywek międzynarodowych.
O ile wtedy pytanie, przed którym stanęło FBI, brzmiało: „Czy Rosjanie zabili nam prezydenta?”, o tyle dziś brzmi: „Czy Rosjanie nam prezydenta wybrali?”. Badająca tę drugą sprawę komisja Roberta Muellera postawiła w poniedziałek zarzuty byłemu szefowi kampanii Trumpa Paulowi Manafortowi i jego współpracownikowi Rickowi Gatesowi. Równocześnie do prasy wyciekły materiały sugerujące, że przynajmniej część dowodów przeciwko Trumpowi została sfabrykowana za pieniądze Partii Demokratycznej.
Tymczasem ogólny polityczny kurs Waszyngtonu wobec Moskwy ulega stałemu zaostrzaniu. Na razie nikogo w Warszawie to nie martwi. Co jednak, jeśli relacje pomiędzy dwiema potęgami nuklearnymi osiągną punkt krytyczny? Miejmy nadzieję, że Mueller wie, co robi. Tak jak jego poprzednicy.