Tak samo zdają się myśleć sami Polacy. Odsetek naszych rodaków popierających przyjęcie euro jest bowiem nadal bardzo niski (tylko 14 proc. uważa, że będzie to czymś dobrym – sondaż Kantar Public z 22.12.2017 r.).
Przede wszystkim kraje strefy euro, a zwłaszcza te z południa naszego kontynentu, borykają się ze sporymi problemami, które mają bezpośredni związek z posiadaniem wspólnej waluty. Pojawiają się nawet głosy, np. we Włoszech, by powrócić do walut narodowych. Mechanizm działa w sposób, który Keynes nazywał beggar – thy neighbour – policy, czyli robienia z sąsiada żebraka. Bo jeśli ta sama waluta jest dla jednych państw zbyt mocna a dla drugich państw zbyt słaba, to koszty tego ponoszą te państwa, gdzie waluta jest przeszacowana. Te koszty to zdławienie inwestycji i eksportu oraz wzrost bezrobocia poprzez taniejący import, który wyniszcza rodzime produkty. W tym czasie w bogatszym państwie niedoszacowane euro obciąża import i subwencjonuje eksport, ściągając tym samym ręce do pracy. Odpowiedzmy sobie uczciwie jaka w tej relacji byłaby pozycji gospodarki Polski wobec Niemiec? Kto w przypadku wspólnej waluty byłby kredytodawcą a kto dłużnikiem? To zatem zwykły rozsądek podpowiada, by nie angażować się w projekty, gdy wyraźnie widać, że nie przynoszą one spodziewanych korzyści krajom już w nich uczestniczącym.