Czy faktycznie potrzeba nam takich urzędników? Czy nie wystarczy się rozejrzeć i sięgnąć do rozwiązań już istniejących i sprawdzonych za granicą? Odrobina inwencji i budżet znowu będzie pełen!
Więc cóż, jak szaleć, to szaleć. Wprowadziliśmy estoński CIT, to i weźmy także daninę od – pardon my French – krowiego pierdzenia. Polska przecież jest krajem rolniczym, krów u nas wiele, puszczają one w atmosferę gazy, te zaś szkodzą środowisku. W ten sposób i ekolodzy będą zadowoleni, i parę groszy do budżetu wpadnie. Czy jednak podatkiem obłożyć wyłącznie poczciwe krasule? Z łatwością przecież można go rozszerzyć choćby na świnie. W tym przypadku potrzebna jednak jest dokładna definicja, co pod tym pojęciem się kryje. Może ona stworzyć pewne problemy w pracy czy wśród znajomych. No i warto z tej kategorii wyłączyć polityków. Jakieś ulgi im się przecież należą.
Ale idźmy dalej. W Szwecji posłanki zaproponowały wprowadzenie... podatku od mężczyzn. Proste: jesteś mężczyzną, to płać! Pozyskane w ten sposób pieniądze mają zostać przeznaczone na leczenie kobiet, na pomoc dla ofiar przemocy domowej itp. Polscy parlamentarzyści zaś śladem Rumunii mogliby zaproponować podatek od czarownic. Wszyscy jakieś znamy, więc dlaczego ich nie opodatkować? Dla rządzących dziś Polską protestujące na ulicach kobiety* spełniają przecież wszelkie definicje „wiedźm". Będą wpływy do budżetu, a może także święty spokój.
Interesujący może być podatek od... seksu. Obowiązuje on w niemieckich miastach, np. w Bonn i Kolonii. Co prawda dotyczy jedynie osób uprawiających najstarszy zawód świata, ale dlaczego nie rozszerzyć go na całą populację? Miałby zapewne świetną ściągalność! Ktoś przecież, kto nie chciałby go płacić, musiałby udowodnić, że nie ma nic wspólnego z seksem! Nikt nie przyznałby się do tego,
bo wstyd. Można nawet w ciemno założyć, że jeśli wysokość podatku byłaby zależna od częstotliwości kontaktów, to spora część populacji zapłaciłaby z własnej woli najwyższe stawki. Choćby po to, żeby sąsiedzi zazdrościli.