Nie bez powodu rynek całkowicie zlekceważył "pakiet stymulujący", zapowiedziany przez prezydenta Busha. Inwestorzy potrafią liczyć. A w tym wypadku rachunek jest prosty. "Pakiet podatkowy" wart 140 mld dol. zestawiony z szacowanym na ok. 360 mld dol. ubytkiem w wydatkach konsumpcyjnych w latach 2008 – 2009, po spadku wartości aktywów, uszczuplających "bogactwo" potencjalnych konsumentów, to przecież ledwie kroplówka. Na dodatek dość kosztowna dla budżetu.
Inwestorzy mają też dostęp do statystyk, które pokazują, że w 2001 r., kiedy w trakcie kryzysu rząd zastosował podobny manewr podatkowy, skokowy przyrost wydatków szybko dokonał żywota, bo wyczerpał się po ok. pół roku. Co gorsza – stopa oszczędności w USA sięgała wówczas 1,5 proc. dochodów rozporządzalnych. Dziś nie przekracza 0,5 proc.. A to znaczy, że obniżone podatki mogą pójść nie tyle na finansowanie zrewitalizowanego konsumpcyjnego rozpasania, ile raczej na spłatę długów.
Szanse na uniknięcie recesji w Stanach są dziś naprawdę niewielkie. Kryzys zaufania na rynku międzybankowym co prawda ustąpił. Przywrócono płynność, banki pożyczają już sobie pieniądze. Krótkie rynkowe stopy procentowe spadły bliżej stóp oficjalnych. Ale co z tego, skoro poprzez zmianę wyceny aktywów i inną, bliższą realiom, wycenę ryzyka, zainfekowana już została sfera realna? Bardzo trudno będzie to teraz odwrócić.
Twarde lądowanie gospodarki amerykańskiej nie było dotąd podstawowym scenariuszem rozwoju sytuacji makroekonomicznej na świecie. Nie było też podstawowym scenariuszem dla naszej gospodarki. W prognozach średniookresowych na świecie i u nas dominował umiarkowany optymizm.
I chociaż ekonomiści zastrzegali, że tempo wzrostu gospodarczego, poziom kursu złotego, inflacja zależą w jakimś stopniu od warunków w otoczeniu makroekonomicznym polskiej gospodarki, to bazowe scenariusze budowali jednak na wariancie przełamania stagnacji w USA już w drugiej połowie roku.