Za błędy trzeba płacić. Za te władców w pierwszej kolejności płacą poddani. Potem jednak, przynajmniej w demokracji, rachunek wystawiają z kolei wyborcy. Rządzących uratować może tylko jedna sztuczka (zawsze uważałem, że polityka jest sztuką) – przekonanie elektoratu, że wyższe koszty są absolutną koniecznością, a nałożone właśnie dodatkowe ciężary wkrótce znikną.
Tak też zamiary rządu próbuje przedstawić wiceminister finansów Ludwik Kotecki. Zapewnia w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, że podwyżka VAT ma krótkookresowy charakter i „będzie wyraźnie zapisane w ustawie, że po trzech latach automatycznie wracamy do niższych stawek”.
Wypowiedź pana ministra być może nieco uspokoiłaby nastroje, gdyby się nie zderzyła z rewelacjami podanymi przez TVN CNBC Biznes. Według stacji, w przygotowanym w resorcie finansów (bez wiedzy wiceministra?) projekcie nowelizacji ustawy o VAT jest zapisane, że „gdy relacja długu publicznego do PKB według stanu na koniec 2011 r. przekroczy 55 proc., to od 1 lipca 2012 r. do 30 czerwca 2013 r. stawki podatku od towarów i usług wzrosną odpowiednio do 24,9 proc. i 7,5 proc.”. Natomiast od lipca 2013 r. do czerwca 2015 r. stawki VAT dojdą do najwyższego poziomu w Europie; będą wynosić 25, 10 i 8 proc.
Po zderzeniu tych informacji nastroje się nie poprawiły. A trzeba przyznać, że nie są najlepsze. Jak stwierdził Pentor w „Barometrze nastrojów ekonomicznych”, w sierpniu wskaźnik nastrojów konsumentów (Penkon) spadł, i to dość znacznie, bo o 6,3 pkt (z -3,1 do -9,4 pkt). Zdaniem autorów raportu był to efekt zapowiedzi podwyższenia VAT do 23 proc.
O szalonych pomysłach Ministerstwa Finansów i jego polityce informacyjnej nie warto wiele pisać. Wystarczy stwierdzić, że zaczyna ono pod tym względem prześcigać minister pracy Jolantę Fedak, która wydawała się nie do pokonania.