Wystarczy rzucić okiem na tegoroczny deficyt fiskalny, który ma sięgnąć prawie 8 proc. PKB, a więc ponad 100 mld zł. Aby jednak uświadomić sobie skalę problemu, przydatne jest spojrzenie z dalszej perspektywy.
Jeszcze na początku roku rząd oczekiwał deficytu na poziomie 6,9 proc. PKB, przy wzroście gospodarczym sięgającym 3 proc. oraz inflacji na poziomie ok. 2 proc. Od tego czasu okazało się, że zarówno PKB, jak i ceny rosną jeszcze szybciej, co – zgodnie z logiką ekonomiczną – powinno poprawiać kondycję budżetu. Mimo to deficyt sektora rządowego i samorządowego ma być o kilkanaście miliardów wyższy, niż początkowo przewidywano.
Oczywiście można próbować bagatelizować sprawę i twierdzić, że to tylko efekt wciąż słabej koniunktury. Problem polega jednak na tym, że w długim okresie Polska nie ma co liczyć na znacznie wyższy niż obecnie wzrost gospodarczy. Nasze potencjalne tempo wzrostu to zapewne nie więcej niż 3,5 – 4 proc. i jeżeli przy takich wynikach gospodarczych nie jesteśmy w stanie zacisnąć pasa, to kiedy mamy to zrobić? Mamy czekać na 6 proc.?
Łatwo zresztą policzyć, na jakim poziomie może się kształtować deficyt strukturalny, a więc oczyszczony z wpływu dekoniunktury. Otóż według szacunków może on w 2010 r. wynieść około 7,5 proc. Dla porównania: ostatnie wiosenne prognozy Komisji Europejskiej zakładały, że wynik strukturalny na podobnym poziomie zostanie odnotowany w Hiszpanii oraz Portugalii, a więc w gospodarkach o ponoć najbardziej niepokojącej kondycji fiskalnej. A to podobno my jesteśmy zieloną wyspą.
Najdziwniejszy wydaje się jednak sposób, w jaki te problemy fiskalne mają być rozwiązywane. Otóż właśnie rozpoczyna się „ofensywa legislacyjna”, która podobno zakłada między innymi automatyczne podwyżki VAT oraz likwidację ulg, gdy dług publiczny przekroczy 55 proc. PKB.