Ubezpieczyciele, jak sami tłumaczą, podnoszą ceny, bo w zeszłym roku mieli złe wyniki, spowodowane m.in. powodziami. Argumentację przyjmuję – wiadomo, biznes nie polega na tym, by do niego dokładać. Ale czy zatem, jeśli nadchodzące lato będzie słoneczne i z małą ilością opadów, sumę, o jaką podniesione zostaną składki, dostaniemy z powrotem? Przecież jeśli wypłacane odszkodowania będą niższe, niż założą w wyliczeniach firmy, to my, klienci, damy im, uszczuplając własne portfele, zarobić podwójnie.
Co jeszcze istotniejsze, argumentacja oparta na stratach poniesionych w związku z powodziami stosowana jest także do usprawiedliwienia rosnących cen ubezpieczeń motoryzacyjnych OC. Wszyscy kierowcy zgrzytają zębami, ale ubezpieczenie jest obowiązkowe, więc godzą się na rosnące stawki. W ciągu roku podskoczyły one średnio aż o 11 proc. Nie trzeba być mistrzem dedukcji, by zauważyć, że nie jest fair, że tego samego argumentu ubezpieczyciele używają dwa razy: podwyższając ceny OC, a teraz także składki w sektorze firmowym.
To podwójnie nie fair, gdy mówimy o ludziach, którzy na zagrożonych powodzią terenach mieszkają i pracują. Jak mają się chronić, gdy ubezpieczyciele mówią "figa, nie opłaca nam się, lecz jeśli się upieracie, podniesiemy składki do niebotycznych poziomów"? Potem ci ludzie wychodzą na nieodpowiedzialnych, którzy nie myślą na zapas, a pieniądze przejadają, zamiast chronić dobytek.