Prawda jest taka. O bogactwie narodów decyduje produkcja czy – jak kto woli – sfera realna gospodarki. Sfera finansowa powinna pełnić rolę pomocniczą, ułatwiając rozwój tej pierwszej. Zadaniem rynków finansowych jest dystrybucja kapitału od podmiotów mających nadwyżki do odczuwających jego brak oraz kreacja – poprzez efekt mnożnikowy – dodatkowego pieniądza kredytowego do finansowania inwestycji.
Z kolei sektor finansów publicznych powinien dokonywać dystrybucji dochodów i finansować sferę usług publicznych. Tylko tyle. Zaprzeczeniem tej zasady było wszystko to, co przez lata działo się w tym sektorze. W rezultacie największe gospodarki świata zadłużone są na kwoty większe niż ich PKB (Japonia 220 proc., USA i UE po 100 proc.). Do tego rynek finansowy niemal całkowicie oderwał się od sfery realnej gospodarki. Zamienił się w dom hazardu (casino capitalism).
Zmiany notowań nie mają związku z czynnikami fundamentalnymi. Są wywoływane wyłącznie przez działania spekulacyjne i nerwowość spekulantów. Marek Belka eufemistycznie stwierdził, że nie jest to wolny rynek, lecz dom wariatów (eufemistycznie, bo jest dom wariatów, w którym w czasie powodzi wybuchł wielki pożar). Doszło do sytuacji, w której ogon się usamodzielnił i energicznie kręci psem. Najgorsze jest jednak to, że owo machanie może poważnie psu zaszkodzić. Kolejne kraje meldują o przekroczeniu progu recesji. A jak wiadomo, mechanizm kurczenia się gospodarki (mniejszy PKB – mniejszy popyt – mniejszy PKB...) może być samonapędzający.
A dzieje się to w sytuacji, gdy istnieją niewykorzystane czynniki produkcji, bezrobocie nie jest katastrofalnie wysokie, a surowce są relatywnie tanie. Tak więc światowy kryzys gospodarczy może wybuchnąć „na żądanie". Może się tak stać, bo wielcy tego świata nie są zdolni do skoordynowanych działań zmierzających do ograniczenia amplitudy wahań parametrów finansowych, czyli de facto do ograniczenia pola spekulacji. Wbrew pozorom nie jest to trudne zadanie. W niektórych przypadkach wcale nie musi powodować kosztów.
Dobrym przykładem jest usztywnienie przez Szwajcarów kursu franka. Nie kosztowało nic, a sprawiło, że „inwestorzy finansowi" odczepili się od szwajcarskiej waluty. Oczywiście ze zdwojoną energią przyczepili się do innych walut. Ale świadczy to tylko o tym, że gdyby tego typu operacja objęła kilka podstawowych walut, świat odczułby ulgę (niech wtedy spekulują na relacjach kursowych korony czeskiej i złotego, a nawet białoruskiego rubla). Niestety, w Unii decyzje zapadają powoli.