Z ustawy wynikałoby, że resort zdrowia chce odejść od dotychczasowej zasady, która obowiązuje zresztą w całej Europie i uznawać tylko cenę wyjściową. Skutki są łatwe do przewidzenia: cięcie kosztów przez krajowe filie koncernów.
- Tyle że zawsze, kiedy w życie ma wejść nowe prawo farmaceutyczne, firmy głośno protestują i grożą konsekwencjami dla pacjentów i całej gospodarki. A potem jednak sobie jakoś radzą.
- Dlatego nie twierdzę, że Sanofi jest w najgorszej sytuacji. Wprowadzenie nowej zasady naliczania ceny zbytu dotknie przede wszystkim te firmy farmaceutyczne, w których portfelu dominują leki refundowane. Nasza firma sprzedaje też wiele leków bez recepty i leków nierefundowanych. Możemy więc sobie pozwolić na finansowanie operacji na polskim rynku z marży naliczonej za usługi świadczone na rzecz spółki z grupy, która ma rejestr tych farmaceutyków.
- Czyli jeszcze nic nie jest przesądzone. A na ile realne są inne obawy związane z nową ustawą, że na przełomie roku będziemy mieć kłopot z zakupem niektórych leków refundowanych?
- Kontrowersje wokół ceny zbytu nie powinny mieć na to wpływu, bo polskie spółki zwykle rozliczają się z zagraniczną centralą z pewnym opóźnieniem, więc leków u producentów na pewno nie zabraknie. Ale jest inny problem. Ustawa wprowadza nowe, sztywne ceny na leki refundowane. Ile wyniosą w przypadku konkretnych preparatów – nie wiadomo, bo czekamy wciąż na nową listę refundacyjną. Problem w tym, że zgodnie z ustawą po Nowym Roku hurtownicy i aptekarze, którzy zostaną z zapasami tych leków, nie będą mogli odsprzedać ich po poprzedniej cenie. Nie znając nowych cen, wolą nie ryzykować, że stracą, jeśli okażą się one niższe, i już na wszelki wypadek opróżniają magazyny.
- Czyli lepiej też robić sobie zapasy leków, bo może okazać się, że trzeba będzie czekać na ich dostawę kilka albo kilkanaście dni?