Pompowanie ogromnych kwot w zapóźniony i nieefektywny sektor gospodarki było uzasadnione - modernizacja polskiej wsi bez tych pieniędzy byłaby projektem realizowanym przez tysiąclecia. Niestety, okazuje się, że także z tymi pieniędzmi wcale nie jest dużo lepiej.
Fakt, Unia zastała nasze rolnictwo w stanie totalnego rozdrobnienia. Ale takie - mimo ogromnych pieniędzy, wpompowanych choćby w renty strukturalne, premiujące przekazywanie gospodarstw w ręce, które będą lepiej wiedziały, jak nimi zarządzać - wciąż pozostaje. Chociaż według ostatniego spisu rolnego z 2010 r. liczba gospodarstw wciągu ostatnich ośmiu lat spadła z 2,9 do 2,3 mln, to ich średnia powierzchnia wzrosła ledwie z 5,7 do 6,8ha, a takiego, które prowadzi działalność rolniczą, czyli sprzedaje coś na zewnątrz – z 7,1 do7,9 ha. Trudno mówić o opłacalnej produkcji na takim areale. Zresztą taka statystyka bywa zawodna – o bezpośrednie dopłaty unijne stara się wciąż zbliżona liczba rolników -ok.1,4 mln. Gdzie w ogóle podziewa się reszta?
Generalnie trudno uznać Wspólną Politykę Rolną na poziomie całej UE za narzędzie stymulujące efektywność produkcji. Ale trzeba pamiętać, że można z niego korzystać na wiele różnych sposobów, dzieląc przyznane fundusze pomiędzy instrumenty bardziej lub mniej skuteczne. W Polsce miliardy złotych poszły na pomoc de facto socjalną, a to z modernizacyjnego punktu widzenia ślepa uliczka. Jeśli jednak spojrzymy na to oczami rolników, Unia jest świetna, bo płaci i praktycznie nie wymaga. Tylko czy o to chodzi?