Po trzech kwartałach z reguły dość dobrze widać, jaki będzie cały rok w spółce. Nie dziwi mnie więc, gdy zarządy firm decydują się w październiku czy listopadzie na zmianę lub wręcz odwołanie prognoz rocznych. Mój pusty śmiech wywołuje odwoływanie prognoz w grudniu lub – co też się zdarza – już w nowym roku.
Do prognoz wyników sporządzonych czy to przez analityków, czy to przez zarządy spółek notowanych na warszawskiej giełdzie zawsze podchodzę z pewną rezerwą. Dlatego, jeśli już patrzę na prognozy, to albo koncentruję się na uśrednionych oczekiwaniach analityków, czyli tzw. konsensusach, albo – w przypadku prognoz przedstawianych przez same spółki – patrzę, jak poprzednie oczekiwania miały się do rzeczywistości.
Analitycy w prognozach sporządzanych dla klientów muszą podać konkretne liczby. Jednak gdy w przypadku wielkich firm podają oczekiwane wyniki z dokładnością do tysięcy złotych, wiem, że nie odrobili lekcji i bezrefleksyjnie wkleili wyniki z Excela.
Zarządy spółek są w nieco lepszej sytuacji. Mogą podać prognozy w widełkach. Oczywiście, by prognoza nie wzbudzała już w chwili publikacji uśmiechu politowania, widełki nie mogą być zbyt szerokie. Metodę widełkową często stosują zachodnie firmy. Tam też bardzo często zdarza się, że firmy poza publikowaniem prognoz rocznych przedstawiają także prognozy kwartalne. Robią to zazwyczaj wraz z publikacją wyników za miniony kwartał. Wówczas też zdarza się im zmieniać – czy to w górę, czy to w dół – prognozy wyników rocznych. W efekcie inwestorzy i analitycy mają większy komfort. Mogą na bieżąco weryfikować swoje oczekiwania.
U nas od lat prognozowanie wyników jest jedną z najsłabszych stron spółek. W wielu przypadkach prognozy pojawiają się, gdy firma coś chce od rynku. Wówczas bije z nich optymizm. Gdy doraźny cel zarządu zostaje osiągnięty, często prognozy zostają szybko i pod byle jakim powodem odwołane. W uzasadnieniach można przeczytać np., że ceny surowców niespodziewanie poszły w górę (zazwyczaj niespodziewanie dla zarządu, a nie dla rynku), albo że gwałtownie zmieniły się warunki w otoczeniu spółki. Zawsze wówczas zastanawiam się, czy zarząd ma świadomość, że przekracza barierę śmieszności, oraz czy wie, że traci to, co jest najcenniejsze, czyli zaufanie inwestorów.