Skoro wszyscy mówią, że kryzysu praktycznie nie będzie, to nie jest możliwe, aby ci „wszyscy" się mylili. Podczas kryzysu w latach 2008 – 2009 właściciele firm przyczaili się i starali się nie wydawać pieniędzy na tabor dostawczy. Teraz już przestali dusić środki na inwestycje i kupują również auta dostawcze.
W tabor inwestują także rolnicy, którzy produkują żywność coraz bardziej nowocześnie i sprawnie chcą ją dowieźć tam, gdzie trzeba. Wieś się bogaci, no bo jak inaczej interpretować niemal podwojenie sprzedaży traktorów z naczepami? To nie może być przypadek. Producenci aut dostawczych mają więc powody do optymizmu. Park samochodowy w polskich firmach jest nadal o wiele starszy niż w innych krajach Europy. To oznacza, że popyt na auta dostawcze będzie nadal rósł. Tym bardziej że na razie flotę wymieniają te firmy, które z oszczędności robią to często, bo nowe auta są tańsze w intensywnej eksploatacji.
Kiedy taki sposób myślenia sięgnie innych firm, które nadal jeżdżą wysłużonymi, często za bezcen sprowadzonymi z zagranicy „złomkami", perspektywy dla producentów aut dostawczych będą jeszcze lepsze. Tyle że i temu rynkowi państwo może pomóc, dokładnie tak samo, jak mogłoby to zrobić w przypadku aut osobowych – wprowadzić ostrzejsze normy w imporcie starych pojazdów.
Zyskaliby na tym wszyscy. Konsumenci, bo nowoczesny transport nie jest droższy niż dowożony wysłużonym żukiem, za to mniej zawodny. Środowisko, bo te żuki i nyski wcale nie są ekologiczne. Kierowcom poprawi się komfort pracy. Ale to chyba zbyt piękne, aby rzeczywiście było możliwe.