Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przypuszczać, że znalazłaby się gdzieś na szarym końcu tej listy, wyprzedzana nie tylko przez ulubioną „politykę spójności", ale nawet „europejski fundusz rybacki".

Na nasze nieszczęście unijni decydenci stwierdzili, że to właśnie ochrona klimatu i walka z globalnym ociepleniem ma być tym, co wyróżnia Wspólnotę na tle reszty świata. I to jak wyróżnia! Najważniejsi gospodarczy rywale Europy: USA, Chiny, Indie, Rosja czy Brazylia, nie mają zamiaru w żaden sposób ograniczać rozwoju swojego przemysłu, narzucając np. limity emisji dwutlenku węgla. W Europie mamy mimo to wypracowany w bólach parę lat temu pakiet klimatyczny, który zakłada zmniejszenie emisji CO2 o 20 proc. do 2020 roku. Koszty jego realizacji są duże, ale podobnie jest z korzyściami, jakie polska gospodarka czerpie z członkostwa w UE.

Najnowsze propozycje Brukseli, podnoszące cel redukcji emisji z 20 do 25 proc. to już „o jeden most za daleko", dlatego polski rząd dobrze robi, że je wetuje. Chociaż konsekwencje mogą być przykre – trwają przecież negocjacje kolejnego unijnego budżetu. Nie chodzi tylko o to, że podpis pod proponowanym dokumentem oznaczałby de facto w Polsce, korzystającej prawie wyłącznie z elektrowni węglowych, zgodę na skokowy wzrost cen energii. Wiązałoby się też z gigantycznymi kosztami dla przemysłu, na których poniesienie polskiej gospodarki zwyczajnie nie stać.

Dla unijnych polityków śrubowanie rekordów w ochronie klimatu może być ważniejsze niż to, że gospodarka strefy euro jest w recesji, a kryzys, o którym reszta świata już zapomniała, w Europie trwa w najlepsze. Na szczęście w tej sprawie nie musimy się z nimi zgadzać.