Podział środków z unijnego budżetu zawsze budzi wiele dyskusji. Bogate kraje wpłacają do niego więcej, biedne mniej, w dodatku te ostatnie dostają ze wspólnej kasy więcej, niż wynosi ich składka, stąd zrozumiałe są próby zmiany struktury wydatków podejmowane przez tzw. płatników netto.
Dobrym argumentem dla nich jest szalejący na obrzeżach strefy euro kryzys zadłużenia, który zaczyna zagrażać również „starym" krajom UE. Dlatego głosy, że skoro kraje członkowskie muszą wprowadzać programy oszczędnościowe, to konieczne jest też zmniejszenie wydatków całej Unii, brzmią całkiem przekonująco.
Tyle tylko, że np. Francja jakoś nie domaga się cięcia środków na Wspólną Politykę Rolną, której największymi beneficjentami są jej farmerzy. A unijny budżet na rolnictwo jest przecież porównywalny ze środkami na politykę spójności. Pieniądze przeznaczane na nią idą przede wszystkim na wyrównywanie różnic w stanie publicznej infrastruktury, istniejących pomiędzy krajami członkowskimi. Bogate kraje mają już dobre autostrady, sieci kolejowe czy oczyszczalnie ścieków, więc gros funduszy trafia do nowych członków Wspólnoty.
Polsce, Czechom, Węgrom, Słowacji i Słowenii opłaca się wspólnie bronić przed zakusami na zmniejszenie tych pieniędzy. Ale tak naprawdę na istnieniu polityki spójności korzystają też stare kraje UE. Bo dzięki temu, że w budowie infrastruktury uczestniczą przede wszystkim pochodzące z nich firmy, z każdego wydanego euro aż 60 centów wraca z powrotem do nich.