Krótkoterminowo wywołuje to nawet entuzjazm na rynkach. Inwestorzy kochają przecież nowe ciężarówki gotówki. Taką euforię, która równie szybko przekształci się w najbliższych dniach w gwałtowną przecenę, widać było w piątek. Zielone światło dla wsparcia Włoch – czyli zapowiedź wykupu ich obligacji, podciągało giełdowe indeksy do góry.
To już 20. szczyt państw Unii od początku 2010 roku, gdy Grecja jako pierwszy kraj w strefie euro musiała poprosić o międzynarodową pomoc w obawie przed bankructwem. W jego tle rozgrywa się o wiele bardziej niebezpieczna batalia. Angela Merkel forsuje projekt unii bankowej, którą można tłumaczyć jej własnymi słowami: „żadnych korzyści bez zobowiązań". To metoda na to, żeby Niemcy mogły kontrolować duże transgraniczne banki europejskie, których aktywa przekraczają często produkty krajowe brutto ich krajów macierzystych. Berlin mówi tak: skoro zgadzamy się na to, by długi francuskich i hiszpańskich banków gwarantował niemiecki podatnik, to chcemy nad tymi bankami mieć bezpośredni nadzór.
A nadzór ten – przynajmniej na razie – będzie sprawował Europejski Bank Centralny z siedzibą we Frankfurcie. Być może ta metoda na krótko ustabilizuje euroland.
Jednak kraje spoza strefy euro powinny trzymać się od unii walutowej jak najdalej. Szczegółów wciąż nie ma, ale już teraz wiadomo, że Polsce mogłaby ta koncepcja tylko zaszkodzić. Oznaczałaby bowiem wzięcie przez nas części odpowiedzialności za hiszpańskie cajas czy inne banki zombie niemogące przeżyć na rynku bez kroplówki z publicznych pieniędzy.
Od unii bankowej trzymają się z dala już Brytyjczycy. Nie tylko nie mają zamiaru płacić za cudze błędy, ale nie chcą też, by europejski nadzór wchodził do ich londyńskiego City – by Bruksela i Frankfurt dyktowały reguły na brytyjskim podwórku. My też powinniśmy się trzymać naszych zasad – w końcu dotychczas w Polsce żaden bank nie upadł.