Wymogi dotyczące raportów spółek z alternatywnego rynku warszawskiej giełdy nie są wysokie. Wielu firmom sprawozdanie kwartalne udaje się zawrzeć na czterech–pięciu stronach, z których jedna to okładka. Od dłuższego czasu mam nadzieję, że mimo to emitenci będą się starać i w raportach powiedzą nieco więcej o sobie. Ale muszę się uzbroić w cierpliwość, a na razie pozostaje czytanie między wierszami. Nie jest to jednak łatwe.
W przypadku kilku spółek odniosłem wrażenie, że starają się one delikatnie zasugerować akcjonariuszom, że ich model biznesowy się nie sprawdza oraz że zarządy nie mają pojęcia, dlaczego tak jest. Po przeczytaniu innego raportu jestem przekonany, że zarząd spółki albo nie do końca wie, jakie są intencje i zamiary głównego akcjonariusza, a o jego planach dowiaduje się z prasy i Internetu, albo za taki chce uchodzić. Tak czy siak znów niewesoła sytuacja. Kilka firm, których sprawozdania czytałem, tworzy grupy kapitałowe. Ci emitenci skwapliwie uzasadniają, dlaczego nie publikują raportów skonsolidowanych. Te uzasadnienia można sprowadzić do jednego zdania: w świetle obowiązujących przepisów nie musimy, bo mamy za małe przychody, aktywa i zatrudnienie. Być może jestem naiwny, ale jako potencjalny inwestor oczekiwałbym w takiej sytuacji choćby raportów jednostkowych tych spółek zależnych czy też celowych. Wszak ich sytuacja może mieć znaczący wpływ na ocenę spółki matki. A skoro takich raportów nie ma, to pozostaje tylko zredukowanie ryzyka, czyli stracenie zainteresowania emitentem.
Osobna sprawa to język używany w wielu raportach. Wygląda na to, że były pisane w pośpiechu, a po postawieniu ostatniej kropki nikt ich nie przeczytał. Osiągnięcia językowe autorów najlepiej oddaje – zaczerpnięte z „Humoru zeszytów szkolnych" – zdanie: „Niezawodność tej obrabiarki polega na tym, że po każdorazowym zepsuciu można ją naprawić".
Autor jest publicystą ekonomicznym